Południową granicą Polski – czyli rowerowa sztafeta (nie tylko) karpacka.
Zebrać siedmiu “chłopa” na dłuższy wyjazd rowerowy nie jest łatwo, szczególnie gdy pracujemy w różnych branżach i mieszkamy w różnych częściach Polski. Nam się jednak udało. Wprawdzie nie jechaliśmy razem od początku do końca lecz w formie specyficznej sztafety, kiedy to jedni wracali do domów, a inni dojeżdżali i potem znowu odjeżdżali, ale się udało.
Spis treści
- Na Green Velo.
- Siedliska – kładka nad Sanem.
- Ulucz, Dobra Szlachecka, Szczawne.
- Dolina Osławy.
- Komańcza i K85.
- Przez Beskid Niski – na siodle.
- Bartne nieoczywiste. Historia z sołtysem i popem.
- Cmentarz wojenny nr 56 w Smerekowcu.
- Doliną Muszynki i Popradu.
- 1500 m w pionie. Z Piwnicznej na Podhale.
- Velo Czorsztyn.
- Ponownie na szlaku dookoła Tatr.
- Ujsoły – “Karczma u Jędrusia i Moniki”.
- Od granicy do granicy. Przez Beskid Żywiecki i Śląski.
- Czy Pogórza Cieszyńskie i Witkowskie oraz Nízký Jeseník nadają się na jazdę z sakwami?
- Przez Hruby Jesenik i Masyw Śnieżnika do Wrocławia.
Po raz kolejny wybraliśmy się w Karpaty (Sudety też) kontynuując moją przerwaną w roku 2021 wyprawę, która zakończyła się przedwcześnie w Komańczy.
Bieżący wyjazd miał charakter bardzo przekrojowy, pozwalający “zaliczyć” wiele karpackich masywów górskich, a w zasadzie wszystkie najważniejsze, gdyż nawet Bieszczady udało nam się liznąć (w Tatry z przyczyn oczywistych nie wjechaliśmy). Zwiedziliśmy masę cerkwi, głównie łemkowskich, a także poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi, gdyż wyjazd bez takich spotkań co do zasady nie mógł się odbyć.
W zasadzie jak nigdy dopisała nam również pogoda. Otaczająca nas przez większość trasy przyroda w promieniach słońca to coś co każdy z nas chciałby czuć zawsze.
Na Green Velo.
Wschodni Szlak Rowerowy Green Velo to w tej chwili jeden z bardziej kultowych, długodystansowych szlaków rowerowych w Polsce mierzący ok. 2000 km, którego kawałek i nam udało się przejechać. Nie będziemy się tutaj rozpisywać o całym szlaku, gdyż nie taki jest cel tego artykułu, a jedynie o fragmencie trasy, który przemierzaliśmy pierwszego dnia wyprawy między Rzeszowem, a Gdyczyną.
Naszą wyprawę rozpoczęliśmy na Dworcu głównym PKP w Rzeszowie i z niego powoli przemieszczaliśmy się w kierunku ścieżki rowerowej i szlaku Green Velo poprowadzonych wzdłuż Wisłoku.
Trzeba powiedzieć, że włodarze Rzeszowa naprawdę zadbali o ten fragment trasy, która wiedzie, szeroką, asfaltową ścieżką, wzdłuż nadrzecznych bulwarów. Wprawdzie my nieco się pogubiliśmy wjeżdżając na teren budowy, ale udało nam się wymanewrować z tej pułapki.
Nie gorzej jest dalej, gdyż aż do Budziwoja jedziemy wydzieloną, co ważne asfaltową ścieżką, a nie po betonowych kostkach.
W Budziwoju wjechaliśmy już na drogi publiczne powoli zdobywając wysokość i odjeżdżając od Rzeszowa. Krajobraz stał się pagórkowaty, ruch samochodowy prawie zanikł i mogliśmy się naprawdę delektować jazdą. Nawet częste, krótkie podjazdy i zjazdy nie sprawiały nam kłopotów, szczególnie że wiele odcinków drogi prowadziło po świeżo “wylanych” asfaltach, a i odcinki szutrowe, głównie w okolicy Futomy były perfekcyjnie przygotowane do jazdy.
Szlak Green Velo towarzyszył nam przez cały dzień jazdy i wiódł fantastycznym leśno – łąkowym terenem Pogórza Bukowskiego i Pogórza Dynowskiego prowadząc w zasadzie tylko przez jedno większe miasto jakim był Dynów (Błażową tylko zahaczyliśmy).
W Dynowie wjechaliśmy już w Dolinę Sanu powoli czując wschodniokarpacką atmosferę.
Nad Sanem postanowiliśmy również założyć biwak, szczególnie że infrastruktura w postaci zadaszonego miejsca z ławami zachęcała do noclegu.
Może przejechany dystans (60 km) nie był zbyt imponujący, jednak biorąc pod uwagę fakt rozpoczęcia wycieczki o godz. 13:00, na przetarcie całkowicie wystarczył.
Siedliska – kładka nad Sanem.
Nasz nocleg w tym miejscu nie był przypadkowy. Planując wyprawę już wcześniej zauroczyła mnie ww. kładka i stwierdziłem, że w tym miejscu musimy mieć nocleg. Tak jak się spodziewałem kładka okazała się dla wszystkich jedną z większych atrakcji pierwszych dni jazdy. Przejeżdżając nią rowerem trzeba naprawdę uważać, gdyż szczególnie kiedy kilka osób jest na kładce potrafi się ona dość mocno rozkołysać przez co bardzo łatwo stracić równowagę.
Kładka łączy miejscowość Siedliska z miejscowością Wara. Cztery metalowe słupy i cztery liny stalowe rozpięte między nimi przez San to główny szkielet konstrukcji. Pomost jezdny wykonany jest z grubych desek. Kładka służy przeprawie pieszej, oraz pojazdom jednośladowym. Jej całkowita długość wynosi 175 metrów, rozpiętość przęsła głównego 113,00 m.
Ciekawa jest historia powstania kładki.
W latach 70-tych ubiegłego wieku, kiedy nie było jeszcze kładki dzieci na drugi brzeg rzeki były transportowane do szkoły w Nozdrzcu łodziami. Ta podróż była dość absorbująca, a w okresach gdy San był zamarznięty lub płynęła nim kra transport był w ogóle niemożliwy.
Jednym z dzieci, które zaznały przyjemności takich przepraw przez San był Pan Kazimierz Gałajda, późniejszy absolwent krakowskiej AGH i pracownik KGHM-u w Lubinie.
Pan Kazimierz, mimo iż wyprowadził się z rodzinnej wsi nie zapomniał o swoich korzeniach i postanowił zbudować nad rzeką kładkę linową.
Z opowieści pana Pawła Kijowskiego, dalekiego krewnego inżyniera Gałajdy wynika, iż do podtrzymywania mostu wiszącego, czyli tzw. kładki, wykorzystano zużyte liny wyciągowe z kopalni w Lubinie, które mimo, iż były jeszcze w całkiem dobrym stanie, musiały być wymienione ze względu na surowe normy bezpieczeństwa. Prace przy konstrukcji kładki wykonywali młodzi górnicy z lubińskiej firmy PeBeKa, którzy w ramach wakacji nad Sanem budowali przeprawę nad rzeką San, łącząc Siedliska i Warę. Mieszkańcy wioski karmili górników, organizowali im noclegi, a oni odwdzięczali się darmową pracą. I tak powstała kładka nad Sanem. Mieszkańcom sąsiednich wiosek bardzo spodobał się ten pomysł i prosili inżyniera Gałajdę o podobne, dlatego w kolejnych latach powstało ich jeszcze kilka. Większość z nich, po kilku remontach, jako atrakcja turystyczna istnieje do dziś. Na słupach kładki w Siedliskach nad Sanem, jeszcze kilkanaście lat temu widniał napis KGHM (miedziowe.pl).
Ulucz, Dobra Szlachecka, Szczawne.
Budzę się około 5:30 i wychodzę z namiotu. O dziwo nie jestem pierwszy.
Po dość chłodnej nocy (zresztą wszystkie noce na wyjeździe były dość zimne) poranek jest równie rześki. Przepięknie wstaje słońce nad Sanem więc szybko wpadam na kładkę i strzelam kilka fotek.
FILM!!!FILM!!!FILM!!!FILM!!!FILM!!!FILM!!!FILM!!!FILM!!!FILM!!!FILM!!!FILM!!!FILM!!!FILM!!!FILM!!!
Po sesji fotograficznej zaganiamy we dwóch pierwszą kawę. Powoli na obozowisku zaczyna się poranna krzątanina. Słychać nieśmiały ruch w namiotach, ktoś otwiera zamek tropika, kolejni pojawiają się przy bufecie. Dla nich kawa również się znajduje.
Trwa poranna krzątanina. Śniadamy, powoli się pakujemy, suszymy namioty i w drogę. Tym bardziej, że tytuł rozdziału nie jest przypadkowy. To między innymi przez te miejscowości przyjdzie nam jechać, a w nich planujemy odwiedzić jedne z najciekawszych cerkwi okolic Sanoka i wstępu w Beskid Niski.
O samych cerkwiach nie będę się rozwodził gdyż trochę już o nich pisaliśmy w artykułach Szlakiem cerkwi Gór Słonnych czy Między Cerkwią a kirkutem, do lektury których serdecznie zapraszam. Mogę jedynie dodać, że na moich współtowarzyszach podróży zrobiły one mega wrażenie.
Tymczasem jedziemy przyjemną, delikatnie wijącą się wzdłuż koryta Sanu drogą zmierzając na kawę do Sanoka. Na dłużej zatrzymujemy się jedynie przy cerkwiach w Uluczu (trzeba podejść na górkę) i w Dobrej. W efekcie trochę nam schodzi. Każdy chce zrobić niepowtarzalną fotkę.
Na sanockim rynku lądujemy około godziny 12:00. Tak jak sobie wymarzyliśmy – kawa smakuje wybornie. Jednak trzeba ruszać dalej. Wyjeżdżając z Sanoka ładujemy się w chyba najbardziej nieprzyjemny odcinek jazdy całej wyprawy, a mianowicie korek na remontowanym odcinku drogi Sanok – Zagórz. Niestety nie dało się go ominąć więc musimy się przeciskać między samochodami i trochę trwa zanim znowu wszyscy jesteśmy razem w Zagórzu.
Do mety zostało około 30 km, ale trochę pofalowanym terenem. Mamy początkowo dylemat czy jechać tak jak zaplanowaliśmy boczną drogą przez Poraż i Wysoczany czy też główną na Komańczę. Trochę zbiera się na burzę i boimy się czy zdążymy dojechać przed deszczem.
Zgodnie decydujemy się trzymać zaplanowanej trasy. Ten wybór okazał się trafny. Znowu piękne widoki, lasy, łąki, stare łemkowskie chałupy, trochę podjazdów i zjazdów. Maleńki deszczyk postraszył nas w okolicy Morochowa. Krótka przerwa, jeszcze trochę pedałowania i jesteśmy pod cerkwią w Szczawnem.
Po zwiedzeniu cerkwi częściowo się rozdzielamy. Nasza forpoczta jedzie prosto do Komańczy, a główne siły chociaż na chwilę jadą w Bieszczady, w Dolinę Osławy. Spotkamy się już na miejscu noclegu w Komańczy.
Dolina Osławy.
Mimo, że trwało to około godziny, a dystans wyniósł jakieś 4 km, przejazd Doliną Osławy od Turzańska do Prełuk okazał się być jednym z bardziej efektownych z całej wyprawy.
To właśnie na tym odcinku można już poczuć prawdziwego ducha Bieszczadów. Rozwalająca się droga, brak mostów, przejazdy brodami, ani żywej duszy. Tylko patrzeć jak niedźwiedź wyjdzie gdzieś z lasu, a jest ich tutaj dość sporo.
Źródła Osławy znajdują się na południowo-zachodnich stokach Matragony w granicznym paśmie Bieszczadów. a jej dolina niemal na całej długości stanowi granicę między Beskidem Niskim w Karpatach Zachodnich a Bieszczadami Zachodnimi w Karpatach Wschodnich.
Niespiesznie jedziemy doliną w kierunku Prełuk co chwilę ściągając buty i przeprawiając się na drugi brzeg rzeki. Nie przypuszczałem, że adrenalina, która się przy tych przeprawach wydzielała tak nas pozytywnie nakręci, a i wymoczenie nóg w rzece dobrze nam zrobiło.
Początkowo mieliśmy spać na polu namiotowym w Duszatynie, za Prełukami , ale okazało się, że pole namiotowe jest “zaorane” i nie ma się gdzie rozbić. Dojeżdżając do mostu w Prełukach mijamy zabudowania leśniczówki, jedyne spotkane po drodze. Jeszcze tylko kilka fotek, dość konkretny podjazd, trawersujący Karnaflowy Łaz (708 m n.p.m.) i mkniemy w dół do Komańczy, w której czekają na nas koledzy i Ania z Darkiem – gospodarze schroniska/pensjonatu “K85”.
Komańcza i K85.
W Komańczy i w “K85” wylądowaliśmy na nocleg dość przypadkowo. Wszystko zaczęło się od wieczornej dyskusji nad Sanem na temat bytności niedźwiedzi w Duszatynie, w którym mieliśmy rozbić namioty dnia następnego.
Z jednej strony ostrożność, może trochę strach, z drugiej chęć zażycia porządnego prysznica (dzień wcześniej toaleta ograniczyła się do skorzystania z chusteczek nawilżanych, ale dobre i to) spowodowała, że po kilku minutach rozmowy zostałem wydelegowany do wykonania telefonu do poznanych dwa lata wcześniej Ani i Darka z “K85” w Komańczy.
Niezmiernie się zaskoczyłem kiedy się okazało, że Darek doskonale mnie pamięta i strasznie się ucieszył, że zamierzamy do nich zajechać na nocleg. Cóż. Pamięć ludzka może jest zawodna, ale nie codziennie odwozi się o 3:00 w nocy, w rzęsiście padającym deszczu, jakiegoś szalonego rowerzystę na pociąg do Zagórza, a właśnie z tym wydarzeniem związana jest nasza znajomość z Anią i Darkiem, pamiątka mojej samotnej, pierwszej wyprawy karpackiej, o której więcej w artykule Bieszczady mnie chyba nie lubią.
Po 10-ciu minutach od wykonanego telefonu Darek oddzwania z informacją, że ma dla nas 2 pokoje i dodatkowo fantastyczny obiad.
Bierzemy nocleg w ciemno i następnego dnia około godziny 17:00, już w komplecie meldujemy się na miejscu. Przywitań i uścisków nie było końca. Nie wiem co jest w niektórych ludziach, że człowiek do nich lgnie. Taka aura roztacza się wokół Ani i Darka, prawdziwych pasjonatów, kochających to co robią i kochających ludzi. Magia “K85”, niby zwykłego domu przy głównej drodze w Komańczy tworzona jest właśnie przez nich. Dzięki czemu, rzadko kiedy można tak z dnia na dzień dostać u nich nocleg. Nam się na szczęście udało.
Okazało się, iż pamięć naszego spotkania z Anią i Darkiem była dodatkowo utrwalona moim wpisem sprzed dwóch lat w kronice schroniska. Pamiętałem, że wpisywałem się do tej księgi, jednak nie pamiętałem, że byłem pierwszym turystą odwiedzającym “K85”, który dokonał tego aktu. Teraz już nie zapomnę.
Wieczór spędzamy w doborowym towarzystwie. Oprócz naszych gospodarzy towarzyszą nam Marek i Leszek. Fantastyczni piechurzy, którzy będąc po przeszczepie serca i z wszczepionym rozrusznikiem przemierzali Główny Szlak Beskidzki na trasie Ustroń – Wołosate – Ustroń. Sprawa ich challengeu była dosyć głośna, zarówno w telewizji jak i w innych mediach. W trakcie naszego spotkania wracali już do Ustronia.
Opowieściom nie było końca w zasadzie do nocy. Jednak w pewnym momencie trzeba było kłaść się spać. Następnego dnia zarówno my, jak i Marek z Leszkiem ruszaliśmy na trasę.
Przez Beskid Niski – na siodle.
Nie wiem czy powinno się pisać na siodle czy w siodle. Wydaje mi się, że określenie w siodle brzmi bardziej końsko więc pozostanę przy nomenklaturze jednak bardziej rowerowej.
Przejazd przez Beskid Niski zajął nam dwa dni. W tym czasie pokonaliśmy około 180 km i około 1600 m przewyższeń, a więc jak na dwa dni nie za dużo.
Jaka to była droga?
Można powiedzieć, że bardzo przyjemna, nawet z szeregiem podjazdów jakie zaliczyliśmy, z wieloma życzliwymi ludźmi spotkanymi po drodze (nie tylko w Komańczy), ale o tym później.
Prowadziła ona głównie przez rozległe tereny leśne i łąkowe, pachnące kwiatami, świeżo skoszoną trawą i sosnową żywicą.
Na pewno wielką wartością dodaną tego odcinka jazdy, szczególnie pod kątem krajoznawczym i historycznym była naprawdę duża ilość łemkowskich cerkwi napotkanych po drodze.
Cerkwi na terenie Beskidu Niskiego jest chyba nawet więcej niż w Bieszczadach, jednak są one dość mocno rozrzucone więc w ciągu dwóch dni ciężko je objechać.
Wisłok Wielki, Chyrowa, Krempna, Świątkowa Mała, Bartne, Skwirtne, Kwiatoń, Uście Gorlickie, Powroźnik – to w tych miejscowościach zatrzymywaliśmy się czasami na krócej, czasami na dłużej aby podziwiać te perełki łemkowskiej architektury sakralnej.
Niemożliwe jest lekkie dotknięcie tego tematu dlatego też łemkowskim cerkwiom Beskidu Niskiego poświęcamy osobny artykuł.
Łemkowskie cerkwie Beskidu Niskiego
Tradycyjnie zaskoczyła nas jakość asfaltu i to nie tylko na Podkarpaciu, ale i w Małopolsce. Drogi asfaltowe są naprawdę bardzo dobrze utrzymane. Wiele z nich jest dopiero co położonych, część starszych natomiast jest cała, bez dziur i bez łat, które niejednokrotnie uniemożliwiają jazdę.
Jedynym ciężkim odcinkiem jaki przejechaliśmy był trialowy fragment Głównego Beskidzkiego Szlaku Rowerowego między Świątkową Wielką a Przełęczą Majdan.
Trasa na tym odcinku prowadzi częściowo starą leśną drogą, która nie jest zbyt przystosowana do opon rowerów turystycznych. Czasami konieczne było przetaczanie rowerów korytem potoku, czasami dźwiganie ich na wybudowane dla ruchu pieszego drewniane mostki. Na szczęście to tylko 4 km.
Z Przełęczy Majdan do Bartnego prowadzi już dość dobrej jakości szuter i asfalt.
Pozostałe odcinki trialowe nie były już tak wymagające, nawet jazda po częściowo rozwalonych płytach betonowych między Izbami i Tyliczem.
Na pewno Beskid Niski jest wspaniałym miejscem na organizację wielu fantastycznych wycieczek rowerowych czy krajoznawczych.
Bartne nieoczywiste. Historia z sołtysem i popem.
Wszystko zaczęło się od kawałka trawy. Kilka tygodni przed wyjazdem na wyprawę znalazłem w sieci świetne miejsce na biwak, przy świetlicy wiejskiej w Bartnem. Jednak żeby nie było żadnych problemów postanowiłem skontaktować się z sołtysem wsi Bartne, Panem Adamem Kuziakiem, i zapytać czy możemy rozbić namioty przy świetlicy. Po kilku pytaniach technicznych typu “A ilu was jest? Ile macie namiotów? O której zamierzacie przyjechać?” Pan sołtys zgodził się na rozbicie namiotów. Jednocześnie zapytał czy nie chcielibyśmy skorzystać ze świetlicy, a konkretnie z węzła sanitarnego i kuchennego. Oczywiście nie chcieliśmy nadwerężać gościnności, jednak skrzętnie zasugerowaliśmy chęć skorzystanie ze świetlicy.
Oprócz spotkania z sołtysem czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Okazało się, że jeden z kolegów pracował kiedyś z synem miejscowego popa, proboszcza parafii prawosławnej w Bartnem, Ojcem Mirosławem, z którym umówiliśmy się na spotkanie.
Po przyjeździe późnym popołudniem postanowiliśmy odwiedzić w pierwszej kolejności Ojca Mirosława, jednak odprawiał właśnie mszę więc trzeba było zaczekać. Zaanonsowaliśmy się także Panu sołtysowi.
Około godziny 18:00 zjawił się sołtys, otworzył świetlicę i zaczął nas instruować gdzie co jest, a na naszą prośbę zgodził się nawet na nocleg na podłodze w świetlicy zamiast rozbijania namiotu. Kiedy kończyliśmy omawiać kwestie formalne zjawił się Ojciec Mirosław w towarzystwie części kolegów. Po krótkim przywitaniu i wymianie grzeczności ksiądz proboszcz zaproponował nam, za drobną opłatą “co łaska”, skorzystanie z dwóch pokoi gościnnych jakimi dysponował w świetlicy.
Radości nie było końca. Mieliśmy dwa wypasione pokoje, z łazienkami oraz całą kuchnię do dyspozycji, a zaczęło się od kawałka trawy.
Z Panem Adamem pożegnaliśmy się “bardzo serdecznie” zacieśniając więzi międzyludzkie, natomiast z Ojcem Mirosławem spotkaliśmy się raz jeszcze przy zwiedzaniu cerkwi grekokatolickiej znajdującej się we wsi, przekształconej obecnie na obiekt muzealny, której Ojciec Mirosław był kustoszem.
Po takich spotkaniach wiara w drugiego człowieka wraca. Nie tylko korzyści, kontakty i kasa się liczą.
Cmentarz wojenny nr 56 w Smerekowcu.
Beskid Niski to nie tylko cerkwie i kultura łemkowska, chociaż na pewno nadają one ton krajobrazowi historyczno – kulturowemu tego regionu. Beskid Niski to także cmentarze wojenne z okresu I Wojny Światowej, których w tym rejonie jest ok. 400, będące świadectwem bardzo zażartych walk toczonych na Podkarpaciu w czasie I Wojny Światowej.
Jednym z takich cmentarzy jest położony przy drodze Bieniówka – Smerekowiec cmentarz wojenny nr 56. Warto go odwiedzić, gdyż większość cmentarzy położona jest na wzniesieniach, czasami głęboko w lesie, do których ciężko dotrzeć rowerem.
Cmentarz został zaprojektowany przez fenomenalnego słowackiego architekta Dušana Jurkoviča, autora około 35 projektów cmentarzy wojennych znajdujących się na terenie Podkarpacia. Każdy z cmentarzy jego autorstwa jest inny, niepowtarzalny, wykorzystujący elementy architektury lokalnej oraz posiadający fantastyczne wyczucie nastroju beskidzkiego krajobrazu.
Nie inaczej jest z cmentarzem w Smerekowcu.
Cmentarz zajmuje powierzchnię około 177 m², a więc jest stosunkowo malutki. Otoczony kamiennym murem, ma kształt owalu wychodzącego na niewielką dolinkę. Po remoncie dokonanym w 2004 roku krzyże na grobach mają kształt podobny do oryginalnych. Na większości z nich znajdują się emaliowane tabliczki z nazwiskami pochowanych i ich przynależności do jednostek. Na cmentarzu spoczywa 23 żołnierzy ( 1 Rosjanin i 22 Austriaków, a przynajmniej obywateli CK) w dwóch grobach zbiorowych oraz 14 pojedynczych, poległych w okresie styczeń-kwiecień 1915 roku.
Na cokole krzyża centralnego umieszczona została inskrypcja w języku niemieckim:
WIR WAREN EIN ATEMZUG DER MILIONEN DIE DAS VATERLAND GERETTET HABEN
(BYLIŚMY ODDECHEM MILIONÓW KTÓRZY URATOWALI OJCZYZNĘ)
Doliną Muszynki i Popradu.
Po przejechaniu Beskidu Niskiego zaczęliśmy szybko wkraczać w bardziej zurbanizowane tereny Doliny Popradu. Zaczęły się także (już przed Tyliczem) bardzo długie i szybkie zjazdy, które trwały ok. 14 km, aż do Muszyny. Nie powiem. Nie broniliśmy się zbytnio. W efekcie czego prędkości w okolicach 50 – 60 km/h były na krótkich odcinkach normą.
Podkreślić w tym miejscu trzeba, że droga od Tylicza, a w zasadzie od jego przysiółka Mrokowiec, aż do Muszyny jest świetnej jakości, można więc trochę poszaleć, szczególnie że jedziemy w dół.
W Powroźniku warto się przenieść na drugą stronę głównej drogi i przejechać aż do Muszyny ścieżką rowerową.
Zjeżdżamy więc szybko z Tylicza do Powroźnika, zaliczamy ostatnią na trasie łemkowską cerkiew w Powroźniku i lecimy dalej do Piwnicznej, tym bardziej że robi się trochę późno.
Początkowo nic się nie zmienia odnośnie samej jazdy. Jednak za Muszyną szlak wyrzuca nas na główną, dość ruchliwą drogę, dlatego też w Miliku skręcamy na ścieżkę rowerową EV11 wzdłuż Popradu, a za Andrzejówką przejeżdżamy na Słowacką stronę zaliczając przed Małym Lipnikiem pierwszą na tym wyjeździe Kofolę.
Po naładowaniu akumulatorów w przenośni i dosłownie (powerbanki poszły w ruch) ruszamy do Piwnicznej. Droga tak jak na profilu mapy wije się cały czas wzdłuż rzeki. Mijamy bardzo dużo rowerzystów, głównie wczasowiczów przebywających w Muszynie i Piwnicznej, robiących krótkie, jednodniowe wycieczki.
Za Małym Lipnikiem zaskoczenie. Nagle pojawia się 2 – kilometrowy podjazd. Niestety na 96 – kilometrowym profilu trasy był on zupełnie niezauważalny, jednak w rzeczywistości dał nam trochę popalić.
To jednak były ostatnie trudności terenowe tego dnia. Jeszcze 17 km i meldujemy się na puściutkim, publicznym polu namiotowym w Piwnicznej. Jesteśmy sami, dzięki czemu dwie łazienki z prysznicami i gorącą wodą są nasze. Fantastyczne miejsce, godne polecenia.
Sama Piwniczna jak na uzdrowisko jest trochę zapyziała, “d…” nie urywa. Może to trochę krzywdząca, subiektywna ocena, spowodowana odwiedzanymi częściej uzdrowiskami mojej rodzinnej Kotliny Kłodzkiej, a może to efekt takich czasów. Każdy może samemu wyrobić sobie zdanie na ten temat po przyjeździe do Piwnicznej.
1500 m w pionie. Z Piwnicznej na Podhale.
Obidza (931 m n.p.m.). Czy to był koszmar wyjazdu? Może troszeczkę. 600 m podjazdu od razu na dzień dobry nie napawa optymizmem. Na pewno podjazd z Piwnicznej na tą przepiękną, widokową przełęcz nie należy do najlżejszych. Dużym ułatwieniem, mimo miejscami kilkunastoprocentowego nachylenia trasy jest asfaltowa nawierzchnia drogi. Na szutrze koła prawdopodobnie ślizgały by się w miejscu i podjazd byłby bardzo utrudniony, a i tak w niektórych momentach musieliśmy trochę popchać rowery.
Ale od początku.
W tym dniu doszło do kolejnej zmiany w składzie sztafety. Opuścił nas Wojtek, a w jego miejsce dołączył do nas w Szczawnicy Jacek. Dalej więc będziemy jechać w trójkę.
Szybkie śniadanie w Piwnicznej, pożegnanie z Wojtkiem i start na Obidzę. Wszak dzisiaj czeka nas ponad 90 km jazdy i trzy dość ciężkie podjazdy dające w efekcie końcowym 1500 m różnicy wzniesień.
Definitywnie żegnamy pozostałości, przynajmniej widokowe, wschodniokarpackiego klimatu wkraczając powoli w rejon pienińskiej i podtatrzańskiej komercji.
Trochę pchając, trochę jadąc na Obidzy meldujemy się około południa i w zasadzie lecimy w kierunku Szczawnicy całkiem fajnym fragmentem Beskidu Sądeckiego, leśną drogą między przełęczami Obidza i Rozdział (803 m n.p.m.). Powoli pojawiają się widoki na Pieniny z Sokolicą na czele.
Jeszcze tylko trochę karkołomny zjazd po kamieniach (droga nie jest tutaj najlepsza) i jesteśmy w rezerwacie Biała Woda nad Jaworkami.
Trochę odpoczywamy, trochę fotografujemy. Krajobraz zmienił się diametralnie. Przejeżdżamy między wapiennymi skałami, które doprowadzają nas do cywilizacji w Jaworkach.
Kolejne kilkadziesiąt minut i witamy się z Jackiem w skomercjalizowanej jak zakopiańskie Krupówki Szczawnicy.
Niestety “droga pienińska” jest w remoncie i musimy nadrobić nieco drogi, żeby dojechać do Czerwonego Klasztoru. Znowu dość długi podjazd, tym razem na Przełęcz Leśnicką za to z widokiem na trochę zamglone Tatry. Z perspektywy czasu myślę, że warto było tutaj wjechać. Piękne widoki i szalony zjazd do Czerwonego Klasztoru rekompensują trudy podjazdu.
Znowu jesteśmy nad Dunajcem, wzdłuż którego przemieszczamy się do Niedzicy i dalej po przeprawie promowej do Czorsztyna trasą Velo Czorsztyn w kierunku Dębna i naszego miejsca noclegu w Leśnicy Groniu.
Velo Czorsztyn.
Na temat tego szlaku rowerowego napisano w sieci bardzo dużo. Zarówno jeśli chodzi o przejazd jego południową jak i północną odnogą. Dlatego też nie będziemy się tutaj rozpisywać nad urokami tej trasy. Są one bezdyskusyjne. Ważne z naszego punktu widzenia jest to, że Velo Czorsztyn wpisuje się w standardy najlepszych dróg rowerowych w Polsce dorównując Green Velo, Velo Dunajec (na wielu odcinkach) czy HKP wokół Tatr. System oznakowań, tabliczki kilometrowe i kierunkowe, jakość podłoża, miejsca odpoczynku są wystandaryzowane. Widać, że szlak został zrobiony z głową. W efekcie kilkunastokilometrowy odcinek jazdy po obu stronach jeziora dostarcza niezapomnianych wrażeń.
Jednym z mankamentów trasy, zresztą charakterystycznym w wielu rejonach Polski, jest brak na trasie toalet, ale pewnie wiązałoby się to z dodatkowymi kosztami budowy, obsługi, pozwoleń sanitarnych itp. Pozostaje korzystanie z krzaków.
Fajnym uzupełnień trasy jest przeprawa promowa między Nidzicą, a Czorsztynem. Prom za osobę z rowerem kosztuje 18 zł, a rejs trwa około 10 minut. Pomijając samą atrakcję rejsu niewątpliwie zaoszczędza on godzinę jazdy rowerem między zamkami, z około 200 – metrowym podjazdem w okolicy Hałuszowej. Ale jak kto woli.
Innym napotkanym problemem jest przejazd mostem w Dębnie, gdzie musimy trochę pokombinować jak się nie dać zabić na drodze, ale mam nadzieję, że po remoncie mostu ten problem zostanie rozwiązany.
Ponownie na szlaku dookoła Tatr.
W Leśnicy Groń i na szlaku wokół Tatr jesteśmy z rowerami już po raz trzeci. Pisaliśmy o tych eskapadach dość obszernie w artykułach Tour de Tatra, czyli wokół Tatr rowerem w tę i nazad i Rowerem dookoła Tatr – ponowny objazd.
Dzień wcześniej dojechaliśmy na nasz nocleg resztkami sił, chociaż trzeba przyznać, że szlak rowerowy między Dębnem, a Gronkowem był naprawdę bardzo fajny. Jedynie morderczy podjazd do osiedla Stefany, w Leśnicy Groń dobił nas na koniec. Na szczęście, chociaż częściowo udało się jakoś zregenerować.
W odróżnieniu od poprzednich wizyt na szlaku wokół Tatr tym razem jedziemy aż do Trsteny, do której niezmiennie prowadzi fantastyczna asfaltowa ścieżka rowerowa. Na trasie prawie nikogo, tylko my i widoki na Tatry. To już szósty dzień jazdy. Aż nie chce się wierzyć, że dopiero co byliśmy w Bieszczadach, a teraz mijamy Tatry i majaczącą po drugiej stronie szlaku Babią Górę.
Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy. Jadąc w kierunku Ujsoł w Beskidzie Żywieckim wskakujemy w Trstenie na dość ruchliwą drogę krajową, którą przemieszczamy się wzdłuż Jeziora Orawskiego do Zakamennego około 30 km. Ruch bardzo duży, smród diesli także. Wprawdzie wzdłuż jeziora prowadzi wydzielona ścieżka rowerowa, ale jest ona miernej jakości, z dziurami, popękanym asfaltem, przebijającymi się korzeniami drzew, więc mimo wszystko lepiej jechać drogą.
W Zakamemmem duży ruch samochodowy się kończy, a we wsi Novot praktycznie zamiera.
Jeszcze tylko zupka czosnkowa, kofola i możemy jechać na Przełęcz Glinkę. Mimo tego, że to 845 m n.p.m. podjazd jest nieodczuwalny. Delikatne nachylenie drogi praktycznie w ogóle nie męczy. Dopiero zjeżdżając do Ujsoł, nota bene świetną drogą asfaltową, można poczuć, że byliśmy naprawdę wysoko.
Ujsoły – “Karczma u Jędrusia i Moniki”.
Zwykle unikam jakiegokolwiek promowania różnych przybytków napotkanych po drodze. Jednak w tym wypadku nie mogłem sobie tego odmówić.
Po dojeździe późnym popołudniem do Ujsoł, zakwaterowaniu w pensjonacie i odnowie biologicznej trzeba było coś zjeść. W kuchni pensjonatu walało się kilka karteczek z reklamami miejscowej gastronomii, z których wybraliśmy rzeczoną karczmę, tym bardziej że miała ona dość dobre opinie w sieci, a poza tym była jedyną działającą o tej porze w Ujsołach.
Walimy więc z buta do karczmy na obiad. Karczma jak to karczma. Pusto o tej porze. Za barem starsza Pani przypominająca moją mamę, zaskoczona trochę, że ktoś przyszedł na obiad.
Po kilku uprzejmościach pada w końcu pytanie na co mielibyśmy ochotę. Bez ociągania mówię, że od dawna marzyłem o schabowym. Pani w lot łapie nasze życzenie. Tłuczek do mięsa idzie w ruch i po kilkunastu minutach przepyszne, świeże schabowe z ziemniaczkami i surówką lądują na naszym stole. Jemy z przyjemnością i umilamy sobie wizytę pogawędką z Panią.
Pani ujmuje nas swoją szczerością, brakiem napuszenia, brakiem kreowania swojej karczmy na nie wiadomo jaki lokal. Po prostu w miłej atmosferze daje dobrze i tanio zjeść (za schabowego z ziemniakami i surówką zapłaciliśmy po 28 zł od osoby).
Warto tu zajrzeć, tym bardziej że menu uzupełnia fantastyczne piwo z rzemieślniczego browaru zamkowego w Cieszynie.
Od granicy do granicy. Przez Beskid Żywiecki i Śląski.
No i nastąpił kres “dzikich” karpackich ostępów leśnych, szumiących potoków, urokliwych wiosek zagubionych między łąkami, łemkowskich cerkwi.
Odcinek z Ujsoł do Cieszyna, a nawet dalej do Košatki prowadził nas po terenach dość mocno zurbanizowanych, z małymi wyjątkami leśnych odcinków trasy tj. między Lalikami, a Ochodzitą czy też w okolicy Przełęczy Kubalonka.
O ile jeszcze do Ochodzitej ruch samochodowy był niewielki to już w zasadzie droga przez Koniaków, Istebną i dalej Wisłę, Ustroń i Cieszyn odbywała się w dość intensywnych inhalacjach metalami ciężkimi.
Na szczęście główne podjazdy dnia zakończyły się w rejonie Kubalonki więc przynajmniej zwiększone zapotrzebowanie na tlen nie miało miejsca w największym nasileniu ruchu samochodowego.
Na pewno godnym polecenia jest odcinek jazdy między Lalikami, a Ochodzitą i urokliwe fragmenty drogi w okolicy zameczku prezydenckiego na Kubalonce, chociaż muszę powiedzieć, że nawierzchnia drogi przy zameczku jest dość mocno nadszarpnięta zębem czasu i trochę wstyd, że przy jak by nie było obiekcie prezydenckim ma ona tyle dziur.
Sam zameczek prezydencki jest bardzo ładnie położony i sprawia dość fajne wrażenie. Z tego co widzieliśmy możliwe jest jego zwiedzanie, ale nie zagłębialiśmy się zbytnio w temat.
Przejeżdżając przez Wisłę i Ustroń można skorzystać z biegnącej wzdłuż głównej drogi ścieżki rowerowej, jednak jej nawierzchnia częściowo wykonana z kostki betonowej, ciągłe zjazdy i podjazdy na krawężniki i tym podobne atrakcje spowodowały, że do Ustronia jechaliśmy po prostu główną drogą.
Za Ustroniem wkroczyliśmy już w rejon Pogórza Cieszyńskiego, o czym poniżej, dojeżdżając po ok. godzinie do Cieszyna i kończąc w tym miejscu sztafetę, gdyż pozostałe dni jazdy mieliśmy już odbyć tylko we dwójkę (w Cieszynie opuścił nas Jacek).
Czy Pogórza Cieszyńskie i Witkowskie oraz Nízký Jeseník nadają się na jazdę z sakwami?
Prosta odpowiedź na to pytanie brzmi: Tak. Nadają się. Ale…
Ale trzeba się liczyć z przeciwnościami losu. Wyjeżdżając z Cieszyna, analizując wcześniej profil trasy nie przypuszczaliśmy, że teren po którym przyjdzie nam jechać przez prawie dwa dni jest tak pofałdowany. Ciągłym, krótkim (do 1 km) podjazdom towarzyszą ciągłe krótkie zjazdy nie pozwalające się w żaden sposób zregenerować. Mamy wrażenie jazdy w poprzek wynurzających się jak grzyby po deszczu wzgórz wysokich na około 600 – 700 m n.p.m.
A co z sakwami? Niestety trochę ciążą, dlatego też dobre przygotowanie kondycyjne i wydolnościowe jest niezbędne do pokonania takiej trasy.
Praktycznie takim właśnie terenem jechaliśmy od Cieszyna do Rýmařova. Jednak gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że pokonywane wzgórza są dość malownicze i piękne widokowo. Jeśli dołożymy do tego mijane małe, czeskie miasteczka, z klimatyczną starówką powstaje z tego bardzo ciekawy turystyczny obraz.
Dużym ułatwieniem jazdy jest system znakowania szlaków rowerowych w Czechach, które prowadzą praktycznie za rękę do celu. Oprócz samej ilości znaków na trasie jak i tablic informacyjnych należy powiedzieć, że numeracja tras rowerowych w terenie jest tożsama z numeracją tras wskazaną chociażby w aplikacji mapy.cz przez co orientacja w terenie jest dość ułatwiona.
Co jeszcze?
Przejeżdżając z Pogórza Cieszyńskiego w Witkowskie przecinamy naturalną, geograficzną granicę między Karpatami i Sudetami, a konkretnie Bramę Morawską oraz dolinę górnej Odry, która na wysokości Košatki jest tylko troszkę szerszym strumieniem.
Pojawiając się w rejonie Košatki w godzinach wieczornych musimy pamiętać, że nie ma tutaj żadnego sklepu, w którym można zrobić zakupy, a jedyną działającą restauracją jest gospoda “Oaza”, położona w pobliskim Jistebníku. Warto do niej zajrzeć na późną obiadokolację. Knedliki z gulaszem, czy “smażeny syr” przyrządzają wyborne.
Na nocleg namiotowy sugerujemy wrócić do Košatki i rozbić się na pastwisku, z tyłu restauracji “Odra”.
Z problemami noclegowo – aprowizacyjnymi w dniu następnym, w Rýmařovie nie mieliśmy już problemów. Gościny udzielił nam klimatyczny, trochę trącący myszką “Hotel Praděd”, w którym zjedliśmy przepyszny obiad podlany tradycyjnym czeskim piwem oraz wspaniałe, obfite śniadanie w dniu następnym.
Przez Hruby Jesenik i Masyw Śnieżnika do Wrocławia.
Powoli nadchodzi czas zakończenia naszej wyprawy. Jak zawsze trochę szkoda wracać do domu chociaż zmęczenie daje nam się już we znaki, tym bardziej, że nie mieliśmy żadnego dnia przerwy na regenerację.
Mimo, że w kolejnym dniu jazdy, z Rýmařova do Kamienicy czekają na nas 4 solidne podjazdy nie tracimy humorów i zapału do pedałowania, tym bardziej że pogoda nadal jest cudowna.
Pierwszy podjazd po opuszczeniu hotelu mamy od razu na początku trasy. Na szczęście jest on dość dobrze wyprofilowany, z kilkoma wypłaszczeniami i nie stwarza większych problemów. Nawet ruch samochodowy nie jest zbyt duży mino jazdy drogą krajową. Podobnie jest z innymi podjazdami, chociaż dwa z nich, pomiędzy Žárovą, a Horním Bohdíkovem oraz Habarticami i Starym Městem, mimo że krótsze dały nam się bardziej we znaki.
Trochę jedziemy lokalnymi drogami asfaltowymi, trochę leśnymi duktami. Cały czas przemieszczamy się pomiędzy łąkami i zagubionymi w górach małymi, cukierkowymi wioskami. W niektórych z nich zachowała się jeszcze stara sudecka zabudowa i małe drewniane kościółki.
Przy kościołach odnajdujemy pomniczki z tablicami upamiętniającymi pochodzących z danej wsi żołnierzy poległych na frontach I Wojny Światowej. Od razu nasuwa się porównanie z cmentarzami, które mijaliśmy będąc jeszcze w Beskidzie Niskim.
Dojeżdżamy w końcu do polskiej granicy na Przełęczy Płoszczyna. To już jak w domu. Szybki zjazd w dół i lądujemy na noclegu w Kamienicy, w zaprzyjaźnionym pensjonacie Monte Neve.
W kolejnym dniu rozstajemy się z Mariuszem na dobre. Kolejna złamana szprycha w jego rowerze powoduje konieczność skrócenia drogi powrotnej tylko do Kłodzka.
Mi pozostaje samotna droga do Wrocławia, droga którą już wielokrotnie pokonywałem, więc bez większego zachwycania się jej walorami prę do przodu lądując we Wrocławiu ok. godziny 16:00.
Nie będziemy się tutaj rozpisywać na temat dojazdu z Kamienicy do Wrocławia, gdyż pisaliśmy na temat tej trasy już kilkukrotnie, m.in. w artykule Kotlina Kłodzka – Wrocław. Przejazd rowerem do lektury którego zapraszamy.
Podsumowując w ciągu 10 dni jazdy pokonaliśmy, oględnie mówiąc, góry położone wzdłuż południowej granicy Polski, przejeżdżając łącznie dystans ok. 900 km oraz zaliczając 8677 m podjazdów, spalając przy tej okazji ok. 40 000 kcal na osobę.
Jechaliśmy głównie lokalnymi drogami asfaltowymi, czasami szutrowymi czy też duktami leśnymi. Większość noclegów spędziliśmy pod dachem, chociaż w planach dominowały noclegi pod namiotem.
Udział w wyprawie pozwolił wielu z nas na wyciągnięcie wniosków na temat swojej kondycji, obciążenia rowerów, trudności terenu itp.Po raz kolejny utwierdziliśmy się także w przekonaniu, że dobrana do wyjazdu ekipa, ekipa ludzi którzy wiedzą po co wybrali się na wyprawę jest gwarancją sukcesu towarzyskiego wyjazdu i podstawą do planowania kolejnych wypraw. I niech to zdanie będzie puentą tej dość długiej opowieści rowerowej, na pewno nie ostatniej.