Bieszczady mnie chyba nie lubią. Deszczowe męczarnie na rowerze.
Miała być dziesięciodniowa wyprawa przez Karpaty i Jurę Krakowsko – Częstochowską, a skończyło się na czterodniowej jeździe przez Pogórze Przemyskie i Bieszczady. Niestety deszcz mnie pokonał. Zabrakło motywacji na kolejne dni jazdy wśród wody lejącej się z nieba. Widać taki chyba miał być los tej wyprawy, która mimo że zaplanowana dość wcześnie od początku miała jakiegoś pecha. Wykruszenie się składu, próba znalezienia kogoś w ostatniej chwili, mimo przełożenia wyjazdu o kilka tygodni, nie dały spodziewanego rezultatu, a i pogoda nie sprzyjała. W efekcie piątego dnia samotnego pobytu w tym uroczym miejscu odjechałem o godzinie 4:52 pociągiem z Zagórza w kierunku Wrocławia kończąc przygodę, która de facto dopiero się zaczęła.
Ale wróćmy do początku.
Od Przemyśla do Leszczawej
Ruszam skoro świt. Szybkie śniadanie, kawa, dopakowanie sakw i wyjeżdżam jeszcze po ciemku na dworzec we Wrocławiu.
Sześć godzin jazdy pociągiem, we w miarę komfortowych warunkach trochę się dłużyło, ale jakoś dałem radę.
Niestety już za Krakowem stopniowo pogoda zaczęła się pogarszać, a po dotarciu do Przemyśla padało na całego.
Krótka decyzja. Zmiana odzieży na przeciwdeszczową, w której trochę czułem się jak w zbroi, rezygnuję ze zwiedzania przemyskiej starówki i lecę na trasę.
Po drodze zaliczam Stary Cmentarz w Przemyślu z zamiarem zapalenia znicza na grobie pradziadka. Niestety grobu nie znajduję, a w dodatku gubię zapalniczkę. Pozostaje więc zostawić znicz dla innych i ruszyć dalej.
Początkowo jadę dość ruchliwą drogą, jednak po ok. 5 km zjeżdżam w kierunku Pikulic i Kalwarii Pacławskiej, słynnego miejsca pielgrzymkowego.
Do samej Kalwarii nie zajeżdżam, jakoś mi nie po drodze, a i padający deszcz nie zachęca do zbytniej zwłoki (zapomniałem napisać, że z Przemyśla wyjechałem grubo po 12:00).
Jadę stosunkowo szybko, jak na ok. 30 – kilogramowe sakwy wiszące na rowerze. Trochę szkoda, gdyż przy ładnej pogodzie można by było trochę się rozsmakować w pagórkowatym krajobrazie Pogórza Przemyskiego.
Droga faluje. W zasadzie co chwilę mam krótki podjazd i równie krótki zjazd ze stałą tendencją jazdy pod górę. Cały czas towarzyszy mi Wiar – dość szeroka rzeka pogórza płynąca w przeważającej większości po polskiej stronie granicy. Ciekawa jest sama nazwa rzeki. W języku ukraińskim brzmi ona Вігор (Wihor), co oznacza kręty, rwący i faktycznie rzeka dość mocno kręci.
Pojawiają się też pierwsze cerkwie, jak chociażby ta we Fredropolu.
Niechybnie jednak atrakcją dzisiejszego dnia jest inna cerkiew – Św. Onufrego w Posadzie Rybotyckiej, jakżesz inna od pozostałych, murowana o charakterze obronnym. Niestety nieco zaniedbana, a szkoda.
W trakcie opisywanego wyjazdu nie udało się odwiedzić wielu cerkwi, jednak ta tematyka była poruszana już na blogu kilkukrotnie, chociażby we wpisach Szlakiem cerkwi Gór Słonnych czy też Między cerkwią a kirkutem do lektury których zachęcam.
Czas jednak jechać dalej. Droga coraz bardziej zaczyna się wspinać. Nawet nie zauważyłem kiedy Wiar odszedł gdzieś w bok, a ja zacząłem dość mozolny podjazd w okolicy Łodzinki. Potem, ku mojemu zaskoczeniu, zaczął się szybki i dość długi zjazd do Birczy, więc można się było trochę zregenerować.
Pokonując kilometr za kilometrem zaczął mi niestety szwankować rower. Podejrzewałem, że to jakiś defekt suportu. Trochę byłem zaskoczony , gdyż przed wyjazdem nasz serwisant Tomasz – właściciel serwisu rowerowego JATA Nobil perfekcyjnie przygotował mój rower. Na szczęście przeoliwienie łańcucha rozwiązało problem.
Po około 4-ch godzinach jazdy dojechałem do “Organistówki” – sielskiego pensjonatu, a właściwie agroturystyki, prowadzonego od roku przez fantastycznych ludzi, mających to coś, co powoduje że do takich miejsc się wraca. Mam nadzieję, że i ja zawitam do “Organistówki” jeszcze nie raz.
Trochę się bałem samotnego wieczoru (była to moja pierwsza wyprawa na solo), jednak nocujący na tym samym piętrze sąsiedzi okazali się przemiłymi ludźmi z zacięciem historycznym, więc mieliśmy o czym gadać do późna, a nawet rankiem dnia następnego.
Jednak każdy dzień kiedyś się kończy. Skończył się też pierwszy dzień wyprawy. W dniu następnym czekała na mnie Solina, do której żeby dotrzeć musiałem już zrobić kilka konkretnych podjazdów, a i kilometrów trzeba było przepedałować nieco więcej.
Leszczawa – Solina
Miało być historycznie, miały być nowe, nie odwiedzone dotąd cerkwie i co, i d*** .
Mimo, że prognozy wskazywały na ustanie opadów ok. 9:00 do 11:00 lało na całego. W efekcie kolejna kawa i dyskusje historyczne z sąsiadami. Jednak kiedy ok. 11:00 zaczęło się przejaśniać postanowiłem jechać. Szybkie mocowanie sakw na rowerze, ostatnia fotka, pożegnanie z gospodarzami, sąsiadami i ruszam.
Na dzień dobry całkiem niezły podjazd na tzw. “małe serpentynki”. Nie powiem. Trochę się zgrzałem. Dodatkowo pogoniły mnie dwa psy, które wyskoczyły zza niezamkniętej bramy (niestety tego typu akcje zdarzyły mi się jeszcze kilka razy). Nie zamknięte obejścia na Podkarpaciu to norma.
Po wjeździe na górę nastąpił bardzo szybki zjazd. Na tyle jednak długi, że po dojeździe do Tyrawy Wołoskiej byłem nawet dość zregenerowany. Tutaj zaczął się jednak kolejny podjazd.
Mijam więc powoli Paszową, Wańkową i dojeżdżam do Olszanicy.
W zasadzie się nie zatrzymywałem, gdyż deszcz cały czas padał. Raz większy raz mniejszy. Dopiero przed samą Soliną zrobiło się bezdeszczowo. W efekcie nici z filmowania, a i fotografii jak na lekarstwo. Nie pozostało nic innego jak szybko dojechać do Soliny.
Jednak nie byłbym sobą gdybym nie wstąpił do mojego ulubionego browaru bieszczadzkiego – URSA MAJOR w Uhercach Mineralnych. Słowo “ulubionego” wydaje się być nieco przewrotne, gdyż co do zasady w Bieszczadach nie ma więcej browarów. Owszem w szeregu miejscowości można dostać piwa w nazwie nawiązujące do regionu bieszczadzkiego, jednak nie mają one z Bieszczadami nic wspólnego, oprócz tego że są tutaj sprzedawane. Zwykłe nabijanie ludzi w butelkę i to dosłownie. W miejscu tym mogą się obrazić właściciele Browaru Solina, jednak mimo prób wyszukiwania miejsca warzenia piwa nie udało się tego ustalić. Jeżeli piwo z tego browaru jest fizycznie produkowane w Solinie lub jej okolicy to z góry przepraszam.
Krótkie zakupy, kilka fotek i ruszam dalej. Do Soliny pozostało jeszcze 12 km jazdy.
Ten ostatni odcinek udało się pokonać dość szybko mimo dwóch kolejnych podjazdów i trzeciego, tak jak by na deser, już w samej Solinie.
Trochę jestem zasmucony tym, że mój kolejny nocleg wypadł w połowie górki i jutro na dzień dobry od razu czeka mnie niezła wspinaczka, ale to będzie dopiero jutro.
Poniżej kilka zdjęć z Soliny.
Co do samej Soliny to mam wrażenie, że jest to miejscowość, w której sezon trwa chyba cały rok, jak w Zakopanem. Brzydka pogoda, pada deszcz, wrzesień i to jego druga połowa, a ludzi na deptaku i samej tamie mnóstwo. Widać taki urok Soliny, która mimo dużej komercji tego miejsca przyciąga, mnie również.
Solina – Ustrzyki Górne
Pewnie możecie już być znudzeni tym tekstem, ale pod względem pogody nic się nie zmieniło. Pada, mży, przestaje i znowu pada. Powoli chyba dopada mnie kryzys z tego powodu.
Odbiegając jednak od pogody muszę niestety przyznać, że zarówno trudy dzisiejszej wspinaczki jak i wcześniej opisywane problemy pogodowe dość mocno dały mi się we znaki.
Wyjechałem na trasę ok. 9:00. I co? I od razu ostry podjazd w Solinie w kierunku Polańczyka.
Takich “szpiców” jak ten w Solinie miałem jeszcze kilka jak chociażby serpentyny przed Bukowcem i za Rajskiem. Dodatkowo jazdy nie ułatwiały dość liczne roboty drogowe i ruch wahadłowy w wielu miejscach.
Trzeba jednak jechać. Na podjeździe przed Bukowcem zlało mnie niemiłosiernie. Zajeżdżam więc cały mokry do pierwszego napotkanego pensjonatu/hotelu, aby napić się gorącej herbaty i wysuszyć przemoczone ubranie.
W połowie herbaty pojawił się zarządca hotelu i w bardzo grzecznych słowach podjął się eksmisji mojego roweru z holu hotelowego. Powędrował więc on do komórki, a ja dopiłem herbatę i przebrałem się w ciepłej kotłowni hotelowej. Szkoda, że od razu nie wylądowałem w tym miejscu.
Niestety trzeba było ruszać dalej. Kolejne podjazdy i zjazdy doprowadziły mnie do Polany, w której skręciłem na Lutowiska boczną drogą przez Skorodne. Nie wiem czy to był błąd (można było jechać główną drogą przez Czarną, dłuższą o 6 km), ale po ok. 2 km skończył się asfalt. Trudno powiedzieć jakim rodzajem nawierzchni jechałem od tego momentu. Było to pomieszanie resztek asfaltu, szutru, błota i kamieni rzecznych.
Ta droga plus trawersowanie nią pasma Otrytu mocno mnie wykończyły. Marzyłem jedynie, żeby dojechać do Lutowisk na coś ciepłego. W miejscowej karczmie po “wciągnięciu” gorącej pomidorowej i herbaty powoli zaczęła we mnie kiełkować decyzja jazdy tylko do Ustrzyk Górnych, a nie jak wcześniej planowałem do Wetliny. Tak też zrobiłem. Zebrałem resztkę sił i po 1,5 – godzinnym pedałowaniu dotarabaniłem się do Ustrzyk Górnych.
Fotki z dojazdu do Ustrzyk Górnych:
Krótkie szukanie noclegu w deszczu zaprowadziło mnie do Hotelu Górskiego PTTK. Cóż to było za miejsce. Przeniosłem się żywcem co najwyżej w początek lat 90-tych minionego stulecia, a może nawet wcześniej. Pod względem technicznym hotel jest dość mocno wyeksploatowany i aż dziwią ceny noclegów, które mimo wszystko uważam że są za wysokie.
Na plus jakość kuchni, która okazała się wyśmienita. Cudowny barszcz ukraiński i dawno nie jedzony kotlet mielony były nagrodą za trudy dnia dzisiejszego.
A jakie plany na kolejny dzień? Przyznam, że nie wiem. Chciałoby się “wejść” już dość mocno w Beskid Niski, ale czy starczy sił? Czas pokaże.
Ustrzyki Górne – Komańcza
No i w efekcie końcowym przegrałem z pogodą. Po trzech dniach deszczu dzisiaj na krótko w końcu wyszło słońce. Jednak kolejne dwa dni znowu mają być deszczowe. Nie będę ukrywał. Kompletnie podcięło mi to skrzydła. Potencjalnie i realnie 5 dni deszczu na 6 dni jazdy to nawet dla mnie za dużo.
Co do dnia dzisiejszego.
Po hotelowym śniadaniu szybko się zebrałem i pożegnałem Ustrzyki Górne. Chmury wisiały bardzo nisko, ale widać było przebłyski niebieskiego nieba.
Na dzień dobry zaliczyłem od razu dwa podjazdy, na Przełęcz Wyżniańską, a następnie Przełęcz Wyżnią ze zjazdem w międzyczasie do Berehów Górnych. Na górze udało mi się zrobić nawet kilka fotek, które ze względu na pogodę “d*** nie urwały” ale dobre i to.
Bardzo szybko znalazłem się w Wetlinie, za którą czekał mnie kolejny podjazd, tym razem na Przełęcz Przysłup. Jakżesz inna była to jazda w porównaniu do poprzednich dni. Nic nie lało się z góry, słonko czasami wychodziło, po prostu czysta przyjemność i nawet poziom stromizny podjazdów nie był taki straszny.
Niewątpliwie hitem tego dnia była wizyta w położonej w Cisnej kultowej knajpie “bieszczadzkich zakapiorów” i miłośników bluesa – Siekierezadzie.
Nie potrafię sobie wytłumaczyć jak to się stało, że do tej pory, mimo wielokrotnych odwiedzin tych terenów, nie zawitałem w to miejsce.
Klimat tej gospody jest nieziemski. Nie wiem czy zrobione przeze mnie fotografie właściwie go oddadzą, może trochę. “Siekierezada” nie do końca jest gospodą samą w sobie. Mam wrażenie, że większość ludzi wchodzi do środka robi masę zdjęć jak w jakiejś galerii sztuki i wychodzi. Ja oprócz fotografowania skusiłem się jeszcze na herbatę, gdyż nic mocniejszego niestety nie mogłem wypić, chociaż “Siekierezada” zawsze słynęła z serwowania raczej mocniejszych napitków.
Konkluzja jest jedna – będąc w Bieszczadach do “Siekierezady” koniecznie trzeba wpaść.
Po wyjściu z baru można jeszcze zajść do położonej w bezpośrednim sąsiedztwie małej galerii sztuki, z urzekającymi pracami, szczególnie aniołów.
Widok dna w filiżance po herbacie wskazywał na konieczność ruszenia w dalszą drogę. Mimo, że profil trasy wskazywał generalnie na jazdę w dół to jednak czekało na mnie kilka hopek do pokonania, a i wiejący w twarz zachodni wiatr nie ułatwiał tematu.
W miejscu tym trzeba wspomnieć, że klimat Bieszczadów na zachód od Cisnej jest zupełnie inny niż na terenie przejechanym dotychczas. Pojawia się mnóstwo otwartej przestrzeni, wieje o wiele bardziej niż w głębokich dolinach wschodniej części masywu. Widać stada pasących się krów, kóz i owiec, tak jakbyśmy byli w trochę innej krainie niż tereny połoninne Ustrzyk Górnych lub nieco ucywilizowanej Soliny.
Nie widać tu wszechobecnej komercji, a ruch samochodowy czy pieszy jest zdecydowanie mniejszy. Wydaje się, że ten rejon Bieszczad ma mniej do zaoferowania, jednak jest to tylko pozór, gdyż dla ludzi ceniących sobie ciszę i spokój wydaje się wręcz idealny.
W takim klimacie przyszło mi dojechać do Komańczy, wrót Bieszczad.
Jutro opuszczam ten wspaniały rejon i wracam do domu.
Czy warto było jechać na te kilka dni tak daleko? Zdecydowanie tak.
Wyjazd ten pozwolił mi na przemyślenie kilku spraw, zarówno pod kątem przygotowania fizycznego do dużych wypraw, potrzeb sprzętowych oraz kwestii towarzystwa w podróży.
Jedno co wiem na pewno to to, iż nie nadaję się do samotniczego sposobu uprawiania turystyki w wydaniu wielodniowym. Nad resztą rzeczy trzeba będzie popracować i je zmodyfikować, szczególnie pod kątem przyszłorocznej wyprawy w Pamir.
Mapa całej trasy:
Epilog
Komańczę opuściłem kolejnego dnia. Bieszczady płakały kiedy wyjeżdżałem (dosłownie, znowu lało). Do Zagórza, ok. godziny 4:00 zawiózł mnie Darek – współwłaściciel pensjonatu/schroniska K85 w Komańczy. Zapamiętajcie tę krótką nazwę. Warto się zatrzymać w K85. Wspaniali, uczynni właściciele, niesamowita kuchnia i klimat tego miejsca decydują o uznaniu go za żelazny punkt programu na noclegowej mapie Bieszczad.
Moja droga do Wrocławia przebiegła już bez przeszkód. Jakoś przeżyłem ponad 10 godzin podróży pociągami i ok. godz. 14:00 dotarłem do domu we Wrocławiu kończąc karpacki wyjazd.
Jeden komentarz
Leszek
Dzień Dobry!
Pozdrawiają sąsiedzi z „Organistówki”.
Byliśmy ciekawi, jak przebiegła wyprawa. Na jesienny deszcz w Bieszczadach jest jedno lekarstwo – czas.
Zachęcamy do odwiedzenia tych gór w październiku – przepiękne kolory przebarwiających się liści dużych ilościach. A na wiosnę kwitnące dziko rosnące drzewa owocowe – pozostałość po dawnych mieszkańcach.
Wspominamy miło nasze spotkanie.
Proszę o przekazanie kontaktu – wyślę obiecane fraszki.
Pozdrawiamy „ze Wschodu”.
Iwona i Leszek