MAŁOPOLSKA,  OKOŁOROWEROWO,  POLSKA,  REGIONY,  SŁOWACJA,  SPORT I PODRÓŻE

Tour de Tatra, czyli wokół Tatr rowerem w tę i nazad

Zaraz po powrocie z wyjazdu, na pytanie jak było, zgodnie stwierdziliśmy, że był to, mimo że tylko trzydniowy, jeden z najprzyjemniejszych wyjazdów rowerowych ostatnimi czasy. Zarówno trasa, pogoda jak i noclegi stworzyły harmonijną całość, którą długo będziemy pamiętać.

Zanim jednak trafiliśmy pod Tatry z rowerami minęło trochę czasu. Plan wyjazdu na opisywaną wycieczkę mieliśmy co najmniej od trzech lat, jednak nic z tego nie wychodziło, chociaż wyjazd niby trzy, góra czterodniowy. Niestety rokroczne kontuzje kierownika grupy skutecznie wstrzymywały realizację planów.

W końcu, we wrześniu tego roku się udało.

Szybkie ustalenie daty wyjazdu i ruszamy we dwójkę z Szafą na podbój Podtatrza.

W zasadzie przy planowaniu wyjazdu nie mieliśmy dylematów na ile dni jechać, chociaż wielu rowerzystów dawkuje sobie emocje opisywanej trasy na kilka sposobów, od jednodniowych maratonów po tygodniową przejażdżkę z przerwami.

Ustaliliśmy, że w naszym przypadku trzy dni jazdy będą optymalne. Codziennie kilka podjazdów i kilka zjazdów, akceptowalnych dla organizmu, jednak nie masakrujących jego stanu, chociaż wysokości już znaczne.

Lądując w okolicach Zakopanego tradycyjnie zatrzymaliśmy się w Leśnicy – Groniu u naszego znajomego górala Adama –  w tym miejscu podziękowania za gościnę.

Startujemy.
Tatry Wysokie z okolic Sądla.

Tak się szczęśliwie składa, że nasz dobrodziej mieszka na niezłym wygwizdowie, na osiedlu Stefany, dlatego też początek trasy obfitował w dość konkretne, kilkukilometrowe zjazdy, aż do samych Szaflar, skąd już w umiarkowanym terenie, po przejechaniu jeszcze kilku kilometrów dotarliśmy, przejeżdżając przez Zaskale, do fantastycznej ścieżki rowerowej będącej fragmentem rowerowego historyczno-kulturowo-przyrodniczego szlaku wokół Tatr.

Na trasie „Szlaku wokół Tatr”.

Nie wiem jak wygląda cały szlak, gdyż my mieliśmy okazję przejechać się jego jedynie 27 – kilometrowym odcinkiem od Zaskala do przysiółka, a w zasadzie łąk nazywanych Papezovske, ale jeśli reszta, oddanego już do użytku szlaku wygląda tak samo jak przejechany przez nas fragment to naprawdę czapki z głów.

Odcinek, którym jechaliśmy w całości pokryty jest bardzo dobrej jakości asfaltem. Co kilka kilometrów przy trasie rozmieszczone są miejsca odpoczynku, czasami jakiś bar czy sklepik, jednak to co najważniejsze ze szlaku rozciągają się niesamowite widoki Tatr.

Na jednym z dawnych mostków kolejowych.
Miejsce „odpoczynku” przy dawnym dworcu kolejowym w Podczerwonem.

W ogóle muszę w tym miejscu dodać, iż cała nasza wycieczka była pod tym względem równa, gdyż nie było w zasadzie dłuższej chwili, w której nie podziwiali byśmy widoków tatrzańskich szczytów.

Należy także wspomnieć, iż w trakcie wyjazdu mieliśmy też niesamowitą pogodę, której dowody znajdziecie na zdjęciach i filmie.

Dojechalismy do Suchej Hory.

Wracając jednak do trasy. Naszą przygodę z opisywanym szlakiem zakończyliśmy w okolicach Papezovskego i wykręciliśmy polną drogą w kierunku Vitanowej.

Na łąkach Papezovskego.
W drodze do Vitanowej.

Tu niestety skończyła się luksusowa jazda. Po zjechaniu z polnej drogi musieliśmy się trochę potarabanić, starą, wiejską, pokomunistyczną asfaltówką do Vitanowej, w której wyskoczyliśmy już na drogę publiczną. Gdzieś pasły się krowy, gdzieś stały zrujnowane budynki dawnego słowackiego PGR-u.

Skończył się też luksus jazdy z górki i po płaskim, gdyż w tym momencie zaczęliśmy pierwszy, dość długi podjazd tego dnia na przełączkę o nazwie Zamanova położoną między Oravicami, a Zubercem.

Jeżeli komuś się nie spieszy, szczególnie kiedy dzień jest dłuższy, np. w czerwcu, może zatrzymać się w Oravicach na kąpiele w termalnych źródłach.

My darowaliśmy sobie tę atrakcję i ruszyliśmy dalej.

Po drodze mijało nas sporo kolarzy, gdyż jak się okazało właśnie trwał wyścig kolarski dookoła Tatr, więc ruch na drodze był rowerowo dość spory.

Muszę tutaj także się trochę pochwalić, gdyż na podjeździe na Zamanovą wyprzedziliśmy jednego z kolarzy, co nie jest zjawiskiem dość częstym w naszym przypadku, kiedy to same rowery są nieco wolniejsze, a i dociążenie kilkudziesięcioma kilogramami w sakwach nie sprzyja podjazdom. Wprawdzie mijany kolarz twierdził, że nie dobrał właściwych przełożeń, ale i tak satysfakcja została.

Zdobywamy Zamanovą.

Jeśli chodzi o zjazdy to już inna bajka.

Zaraz za Zamanovą doświadczyliśmy tej atrakcji. Asfalt równiusieńki, zero ruchu samochodowego, przed nami Zuberec z górującymi szczytami okolic Siwego Wierchu, nic tylko się puścić (tylko bez głupich skojarzeń).

Panorama Tatr Zachodnich.

Zjazd z Zamanovej do Zuberca daje naprawdę mnóstwo frajdy, a już zajazd na kuflową Kofolę w miasteczku jest dopełnieniem szczęścia.

Dojechawszy do Zuberca i zaparkowawszy w barze okazało się, że nie jesteśmy jedynymi sakwiarzami z Polski. W tym samym kierunku co my podążał również kolega z Polski, z którym wymieniliśmy się nawet telefonami.

Około godzinny popas szybko minął i trzeba było jechać, jednak perspektywy nie były zbyt dobre, gdyż czekał nas podjazd na siodełko ze skrętem do miejscowości Huty.

Okazało się, że nie taki diabeł straszny, przez co bez większych problemów udało nam się wjechać na górę.

A stamtąd znowu nagroda w postaci zjazdu do Hut i dalej w Kwaczańską Dolinę. Przejeżdżając przez Huty musieliśmy już trochę uważać. Uliczki kręte, asfalt gorszej jakości, a i ruch samochodowy i pieszy dość znaczny.

Wjazd w Dolinę Kwaczańską to znowu zmiana nawierzchni i otoczenia. Zaraz za wsią wjechaliśmy w fantastyczny kanion górski, z niesamowitą zieloną roślinnością i szumiącym potokiem Kvačianka. Przejazd początkowym odcinkiem doliny był fantastyczny. W niektórych momentach było trochę wąsko, a ścieżka nieco osuwała się do potoku, ale przy odrobinie ostrożności można śmiało jechać rowerem. Przejazd tym odcinkiem bardzo fajnie widać na załączonym do artykułu filmie, do obejrzenia którego zachęcam.

W Dolinie Kwaczańskiej byliśmy już kilkakrotnie, o czym mogliście się przekonać czytając nasz artykuł Przez Góry Choczańskie, jednak za każdym razem robi ona niesamowite wrażenie, a atmosfera w niej panująca, czy przy zabytkowych młynach w Oblazach jest niepowtarzalna. Kiedy człowiek usiądzie przy młynach na chwilę, wciągnie batona, ugasi pragnienie, to ciężko ruszyć dalej, jednak droga sama się nie przejedzie, tak więc i my musieliśmy ruszać dalej. 

W Dolinie Kwaczańskiej.
Młyny Oblazy.

Po dojściu do rowerów, które zostawiliśmy nieco wyżej nad młynami podjęliśmy decyzję, że nie będziemy się wracać ok 1 km do ścieżki rowerowej i jechać nią kolejnego kilometra do skrzyżowania szlaku dochodzącego bezpośrednio z młynów, tylko przepchamy tym szlakiem rowery do góry. Stwierdziliśmy, że to tylko 350 m w linii prostej, więc nie ma sensu się wracać i nadrabiać drogi. Niestety była to najgorsza decyzja jaką mogliśmy podjąć.

Te 350 m było istną drogą przez mękę. Cały czas pod górę, na dość sporym nachyleniu, musieliśmy przepychać objuczone ciężkimi sakwami rowery przez całą masę korzeni i głazów. Ciągle trzeba było uważać, żeby nie spaść razem z rowerem do tyłu.

Po kilkudziesięciu minutach, cali zlani potem, pokonaliśmy ten krótki odcinek, będący pod każdym względem naszym najcięższym “podjazdem” czy też “popychem” na całej wycieczce.

Po wciągnięciu rowerów „na skrócie”.

Stanowczo odradzamy wszystkim pakowania się rowerami tym szlakiem pieszym. Warto nadłożyć tych kilka kilometrów, tym bardziej że dalsza jazda nie należy również do najłatwiejszych.

Mimo, że do parkingu w Kwaczanach pozostało nam jakieś 2,5 km zjazdu to wymęczył on nas także dość mocno. Nie wiem czy to wyczerpanie wcześniejszym pchaniem rowerów, czy obawa przed upadkiem, jechaliśmy w dół bardzo ostrożnie, często schodząc z rowerów na kamienistym, a nawet skalistym, osypującym się, ale zarazem dość ostrym podłożu.

Jedyne co nas nastrajało optymistycznie to otaczająca przyroda i panoramy roztaczające się z punktów widokowych, na których się zatrzymywaliśmy i perspektywa, że jeszcze tylko kilka minut i dojedziemy do asfaltu.

Na jednym z punktów widokowych.

Tak też się stało. Po kilkunastu minutach jazdy dotarliśmy do Kwaczan, z których wygodnym asfaltem, przejeżdżając wśród ciągów starych, przydrożnych jabłoni, dojechaliśmy na nocleg do Liptowskiego Mikulasza.

Zjechaliśmy do Kwaczan. Parking przed wejściem w dolinę.

Po zakwaterowaniu się i “odnowie biologicznej” postanowiliśmy ruszyć w miasto na obiad i małe piwko. Jednak spacer nie okazał się zbyt dobrym pomysłem. Liptowski Mikulasz, mimo odnowionej starówki, sprawia dość senne wrażenie. Nie wiem czy to efekt pandemii, późno popołudniowej pory, czy też końca sezonu turystycznego, ale tak się jakoś złożyło, że nie mieliśmy zbytnio czego i gdzie zjeść. Większość restauracji, których i tak nie ma za wiele, była już zamknięta, a część w ogóle zlikwidowana. Funkcjonowało kilka barów piwnych i jeden fast food, w którym zagoniliśmy gyrosa. Piwko, kofola i na tym zakończyliśmy zwiedzanie.

Ponadto zmęczenie zaczęło też już dokuczać, a i temperatura nie zachęcała do zwiedzania.

Dlatego też bez ociągania się ruszyliśmy do naszej kwaterki i udaliśmy się spać, nie mogąc doczekać się następnego dnia, tym bardziej że zapowiadał się hardkorowo.

Kolejny dzień przywitał nas pięknym słońcem, chociaż trzeba przyznać, że w cieniu nie było już tak przyjemnie. W efekcie, w początkowym okresie jazdy, do Liptowskiego Hradka, jechaliśmy mocniej ubrani. Nie wiadomo było jak się ogarnąć w zakresie ubrania, gdyż z jednej strony, przy większych prędkościach było trochę zimno, natomiast w słońcu i na wzniesieniach robiło się znowu gorąco. W efekcie już na pierwszym postoju pod zamkiem w Liptowskim Hradku byliśmy mocno przepoceni.

Zamek w Liptowskim Hradku.

Jednak zanim tam dojechaliśmy trzeba było pokonać ok. 11 km odcinek jazdy. Siadając na rowery mieliśmy dylemat jaki wariant trasy wybrać. Czy jechać ścieżką rowerową wzdłuż Wagu, jednak z niepewnym wariantem przeprawy na drugą stronę rzeki, czy też prosto drogą krajową.

Jako, że wspomnienia dnia wczorajszego, z pchania rowerów były nadal żywe postanowiliśmy jechać “krajówką”. Ruch na szczęście nie był jeszcze zbyt duży, a dodatkowo na całym odcinku do Liptowskiego Hradka można było jechać dość szerokim pasem awaryjnym.

11 km szybko minęło i w zasadzie po chwili od startu zameldowaliśmy się pod XIV – wiecznym zamkiem w Liptowskim Hradku. Na pierwszy rzut oka nie robi on wielkiego wrażenia, szczególnie przy porównaniu z takimi warowniami jak Oravsky hrad czy Spiski hrad. Nie ma także większej możliwości zwiedzania zamku, gdyż obecnie mieści się w nim hotel i restauracja. Z resztą naszym celem w tym dniu nie było zwiedzanie samego zamku, a jazda do Tatrzańskiej Łomnicy, więc po krótkiej regeneracji ruszyliśmy dalej w stronę LIptowskiej Kokawy.

Po przejechaniu mało wyrazistej dzielnicy Liptowskiego Hradka, jaką jest Dovalowo wyjechaliśmy na wzniesienie przed Liptowską Kokawą.

I znowu, tak jak wczoraj powaliły nas widoki.

Panoramy znad Dovalowa.
Zaczyna nam towarzyszyć Krywań.

Tatry, a także inne masywy, jak chociażby Mała Fatra ciągnęły się w nieskończoność. Szczególnie widoczny był cały masyw Tatr Zachodnich i położony na początku Tatr Wysokich Krywań.

W zasadzie widok Krywania towarzyszył nam przez większą część jazdy, gdyż straciliśmy go z oka dopiero dojeżdżając do Strbskiego Plesa.

Po krótkiej sesji fotograficznej ruszyliśmy dalej. Dojeżdżając do Liptowskiej Kokawy zastanawialiśmy się, czy jechać od razu Drogą Wolności, czy znakowaną ścieżką rowerową biegnącą wzdłuż rzeki Bela i kończącą się nad Podbanskim.

Znowu pojawiła się zagwozdka co do trudności rowerowych. Tym razem postanowiliśmy zaryzykować i ruszyliśmy ścieżką rowerową. Wybrany wariant trasy okazał się strzałem w dziesiątkę. Ośmio kilometrowa ścieżka prowadziła przez większą część drogi równioutkim asfaltem wyłączonym z ruchu samochodowego i tylko pod koniec jazdy pojawiło się trochę szutru, jednak dość równego.

Znowu, bez ruchu samochodowego, otaczała nas cisza i nieskalana odgłosami cywilizacji przyroda. Piękne widoki, świergot ptaków, szum płynącej w dole rzeki. Tylko patrzeć jak gdzieś zza drzewa wyjdzie niedźwiedź. To by była jazda. Na szczęście niedźwiedź nie wyszedł i bezpiecznie dojechaliśmy do skrzyżowania ścieżki z Drogą Wolności za Podbanskim.

Na ścieżce rowerowej między Liptowską Kokawą, a Podbanskim.

Co jeszcze istotne. Ścieżka rowerowa w stosunku do drogi publicznej wznosi się powoli, bez większych wypiętrzeń, dlatego też nie odczuwa się trudu wspinaczki. Szkoda, że w takim układzie nie prowadzi do samego Strbskiego Plesa. Na pewno byłoby przyjemniej zdobywać wysokość.

Dojechaliśmy do Drogi Wolności.

Jednak nie ma co narzekać. Pozostałe 17 km do Strbskiego Plesa udało nam się jakoś pokonać. Mozolna wspinaczka przez kilka godzin, parę odpoczynków, mniej więcej co 5 km, używki typu batony i łyk zimnej wody pozwoliły nam jakoś pokonać trasę. Pozostał jedynie zjazd do Tatrzańskiej Łomnicy. Początkowo planowaliśmy jeszcze podjechać do Popradzkiego Plesa, jednak jakoś nie było parcia i daliśmy sobie spokój z tym pomysłem.

Do Strbskiego Plesa jeszcze tylko kawałek.

W Strbskim Plesie nie zabawiliśmy zbyt długo. Mała wizyta nad jeziorem, drobne zakupy w spożywczaku i jazda w dół.

Nad Strbskim Plesem.

Trud dzisiejszej wspinaczki został nagrodzony. Po pokonaniu 800 metrów przewyższenia czekał nas ponad dwudziestokilometrowy zjazd do Tatrzańskiej Łomnicy.

Spodziewaliśmy się, że w wyniku osiąganych prędkości będzie zimno, więc postanowiliśmy się porządnie ubrać przed zjazdem.

Na szczęście znowu się nie pomyliliśmy. Faktycznie na zjeździe było dość zimno, ale i tak w niektórych momentach trochę się spociliśmy.

Dojeżdżając do Starego Smokowca postanowiliśmy zagonić jakiś obiad. Jako, że tydzień wcześniej wróciłem właśnie ze Starego Smokowca rozkład lokali miałem jeszcze w pamięci W efekcie “zacumowaliśmy” w położonej przy drodze Karczmie Polskiej, już przy wylocie ze Starego Smokowca.

Krótki odpoczynek na obiad w zaprzyjaźnionej Karczmie Polskiej w Starym Smokowcu.

Tydzień wcześniej obiecałem właścicielowi, że wrócimy do niego nie wcześniej niż za rok, jednak okazało się, że skłamałem, a jego mina na mój widok, już po tygodniu “rozłąki” była nieoceniona.

Smażony ser i fantastyczna Kofola dopełniły szczęścia. Na przepyszne piwo “Bradacz” nie mogliśmy sobie pozwolić.

Atmosfera lenistwa i prażące słońce nie mobilizowało nas zbytnio do drogi.

Trzeba jednak było się pożegnać i ruszyć jeszcze na kilka kilometrów zjazdu do Tatrzańskiej Łomnicy.

Kilkanaście minut i byliśmy na miejscu, gdzie czekał na nas mały pokoik i co najważniejsze ożywczy prysznic.

Jak dzień wcześniej postanowiliśmy wybrać się “na miasto”. Małe zakupy, piwko, Kofola i powrót do pensjonatu.

Mimo odbywających się w centrum lokalnego parku występów na żywo typu “pożegnanie lata” nie udało nam się zbyt długo pobyć na świeżym powietrzu. Upał dnia dzisiejszego wraz z zajściem słońca zamienił się w przemożne zimno, które zagoniło nas do pokoju.

Nie pozostało nic innego jak upitrasić kolację i udać się na spoczynek.

Po spokojnej, regenerującej nocy nastał kolejny słoneczny poranek. Szybkie śniadanie, pakowanie dobytku i wyruszamy w stronę polsko – słowackiej granicy.

Pierwszy podjazd za Tatrzańską Łomnicą.

Jako, że jesteśmy stosunkowo wysoko, bo mniej więcej na poziomie 1 000 m n.p.m. poranek wydaje się chłodny, mimo świecącego słońca.

Po wyciągnięciu rowerów z garażu pensjonatu pakujemy sakwy i ruszamy. W zasadzie zaraz za miejscowością robi nam się gorąco. Niespodziewany, krótki ale powodujący skok tętna podjazd daje nam się trochę we znaki. Nie ma wyjścia trzeba się trochę rozebrać.

Gdzieś za Tatrzańską Łomnicą.

Mimo, iż wiedzieliśmy, że zaraz czeka nas dość solidny zjazd do Tatrzańskiej Kotliny trzeba było zrzucić jedną warstwę odzieży.

No i tak jak się spodziewaliśmy na zjeździe było dość zimno, ale z lenistwa nie chciało nam się zatrzymywać i znowu ubierać. Byliśmy w połowie zjazdu, gdzie po wjeździe na główną drogę do Łysej Polany znowu miał się pojawić na razie słaby, ale jednak podjazd.

Mimo, iż w tym dniu czekało nas do przejechania niecałe 50 km droga wcale nie wydawała się łatwa. Kiedy tydzień wcześniej jechaliśmy autobusem ze Starego Smokowca na Łysą Polanę zastanawiałem się jak wjadę rowerem na wzniesienie ciągnące się przez cały Zdziar, aż do centrum narciarskiego Strednica.

Poniżej zdjęcia ze Zdziaru i okolicy.

A jednak udało się. Nie było łatwo, jednak pomału, pomału, z jednym krótkim odpoczynkiem wjechaliśmy na górę.

Mieliśmy nadzieję, że na górze uda nam się napić jakiejś dobrej kawki, ale niestety wszystko było pozamykane.

To co jest jednak najpiękniejsze w tym miejscu to wspaniałe widoki na Tatry Bielskie, począwszy od Jatek, przez Hawrania, na Muraniu skończywszy.

Stredisko zdobyte.

Warto było się telepać dla tych widoczków, gdyż jak z wielu stron, także z tego miejsca Tatry Bielskie wspaniale się prezentują.

Po “wciągnięciu” batonów ruszamy w kierunku Jaworzyny Spiskiej. Znowu trzeba się ubrać, gdyż znowu czeka nas kilkukilometrowy zjazd. I w Podspadach znowu się rozbieramy, gdyż pomału kierujemy się w stronę Jaworzyny Spiskiej.

Granica coraz bliżej.
W Podspadach.

W tym miejscu powinienem się nieco zatrzymać na kwestiach spiskich, jednak niedawno pisałem na ten temat w artykule Urokliwy słowacki Spisz, dlatego nie będę się na ten temat rozwodził. Po prostu przeczytajcie ten artykuł, bo warto.

Za Jaworzyną Spiską, po wjechaniu na niewielkie wzniesienia pozostał nam do granicy ostatni zjazd.

Tradycyjnie z lenistwa się nie ubieramy, chociaż w niektórych momentach przysłowiowe “gile z nosa” lecą, ale co tam.

Na Łysej Polanie.

Po dojeździe do Łysej Polany wpadamy w kocioł oblężonej przez turystów twierdzy. Ilość turystów, głównie z Polski, jaka atakuje głównie rejon Morskiego Oka jest niewyobrażalna.

W związku z faktem, iż żeby zostawić samochód na parkingu na Palenicy trzeba dokonać rezerwacji miejsca w internecie, po słowackiej stronie stoi mnóstwo samochodów na polskich tablicach. Nieco mniej parkuje przy drodze na Wierch Poroniec, chociażby z powodu patrolowania tej drogi przez policję.

Wśród tego tłumu ludzi i setek samochodów wyjeżdżamy w kierunku Bukowiny Tatrzańskiej.

Dojechaliśmy do Bukowiny Tatrzańskiej.

Wydało się, przynajmniej tak wyglądało na mapie, że jest to nasz ostatni podjazd, dość ciężki i nieco przydługi. Udało się i jemu sprostać. Niestety zjazd w kierunku Bukowiny Tatrzańskiej nie był już tak wspaniały jak na słowackich drogach. Dziury i wyboje powodowały, że klocki hamulcowe cały czas miały zajęcie.

Na szczęście bez straty w ludziach i sprzęcie dojechaliśmy do Bukowiny Tatrzańskiej.

Jeszcze tylko kilka kilometrów i będziemy na miejscu.

Według mapy miało nam pozostać kilka kilometrów zjazdu do naszego przyjaciela Adama.

Jednak nie doceniliśmy niedokładności map. Okazało się, iż między Bukowiną Tatrzańską, a osiedlem Wojtusie mieliśmy do pokonania kilka krótkich, ale stromych podjazdów. Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy i  nie powiem, całkowicie odebrały nam one siły.

Gdzieś na Olczańskim Wierchu.
Wyjeżdżamy z Wojtusiów. Przed nami ostatnie kilometry jazdy.

Na szczęście po drodze zajechaliśmy do kolejnego znajomego górala, prywatnie ojca Adama, który poczęstował nas zimną wodą dodającą sił na ostatni odcinek jazdy, a były nam one jeszcze potrzebne.

Odcinek od Bukowiny Tatrzańskiej, przez Wojtusie do osiedla Stefany w Leśnicy – Groniu jest niezwykle widokowy i to na plus tej drogi, jednak od Wojtusiów do Stefanów (niezła nomenklatura) jedziemy potwornymi dziurami na zmianę z kamolcami. Rowery strasznie się telepią, mało się nie rozlecą.

Jednak mimo wszystko udało nam się dojechać do celu.

Pozostał jeszcze tylko prysznic, pakowanie dobytku i powrót do domu. 

Co do kwestii praktycznych.

Opisywany przez nas przejazd ma niechybnie jedną zaletę logistyczną. Jako, że robimy pętlę punkt startu i mety jest w tym samym miejscu. Można więc śmiało jechać samochodem i  nim wrócić do domu.

Trochę gorzej wygląda sprawa z podróżą pociągiem, gdyż na odcinku między Krakowem, a Zakopanem częściowo kursują autobusy zastępcze.

Można nieco zmodyfikować trasę i dojechać pociągiem do Rajczy w Beskidzie Żywieckim i  z niej ruszyć rowerem w kierunku Tatr, ale to już trochę dłuższa wycieczka.

Jeśli chodzi o kwestie samej trasy to dominują na niej asfalty, sporadycznie szutry czy też polne drogi, przynajmniej na takiej trasie jaką my jechaliśmy.

Co do noclegów to jest ich mnóstwo. Należy się jednak liczyć z faktem, iż pod samymi Tatrami, czyli w Starym Smokowcu, czy Tatrzańskiej Łomnicy ceny są dwukrotnie wyższe niż np. w Liptowskim Mikulaszu, jednak przy założeniu, że jest to jedna – dwie noce można jakoś przeżyć.

Wyjeżdżając na rower w ten rejon na pewno trzeba się zaopatrzyć w pełny zestaw ubraniowy, gdyż temperatury wahają się od skrajnie niskich do skrajnie wysokich.

Jednym słowem trzeba się wyposażyć jak na poważną wyprawę wielodniową.

Mam nadzieję, że tych kilka słów opisu naszej jazdy, jak i kilka wskazówek praktycznych rozbudzą w Was trochę emocji i zachęcą do wycieczki w ten wspaniały region.

My na pewno tam jeszcze wrócimy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *