OKOŁOTREKKINGOWO,  REGIONY,  SPORT I PODRÓŻE,  TRENINGI I WYPRAWY GÓRSKIE,  UKRAINA,  Z PAMIĘTNIKA KIEROWNIKA- WSPOMINKI NIEROWEROWE

Gorgany na dwa razy

Na kolejną wyrypę z cyklu „Z pamiętnika kierownika” chcieliśmy Was zabrać w nie tak odległy czas, bo sprzed 15 lat, w kolejny masyw Karpat Ukraińskich, tym razem w Gorgany.

Na Jaworniku Gorgan.

O pięknie Bieszczad Ukraińskich i Czarnohory pisaliśmy już we wcześniejszych wpisach tj. Po ukraińskiej stronie Bieszczad i Gdzie szum Prutu, Czeremoszu Hucułom przygrywa…, do lektury których zachęcamy, natomiast bieżący post traktuje o Gorganach, ostatnim wielkim masywie Karpat Ukraińskich, uznawanym przez niektórych za najdziksze góry Europy. Czy tak jest naprawdę musicie się sami przekonać, a my postaramy się tylko trochę w tym pomóc.

Nasza przygoda z Gorganami zaczęła się z małym falstartem. W lipcu 2003 roku postanowiliśmy rozpocząć eksplorację tych majestatycznych gór zaczynając wyprawę w Jaremczy. Z Jaremczą znaliśmy się już z wcześniejszego wyjazdu w Czarnohorę, więc nie mieliśmy problemu ze znalezieniem się w tym dawnym, polskim kurorcie.

Chomiak widziany z Jawornika Gargan.

Początkowo wszystko przebiegało dość sprawnie. Szybki transfer autobusami do Stanisławowa i taksówką do Jaremczy, wyjście na trasę i ani się obejrzeliśmy jak dzień chylił się ku końcowi, a my rozbijaliśmy namiot gdzieś na połoninie między Jawornikiem Gorgan (1467 m), a Syniakiem (1665 m).

W takiej atmosferze minął także kolejny dzień, trawers kosówki na Syniaku (1 km – 1 godzina marszu), krótki odpoczynek na połonince pod Babinym Poharem (1 449 m) i zejście do doliny Zielenicy na nocleg.

Doboszanka – cel naszej wędrówki, a my jeszcze na Babinym Poharze.

Całość wyjazdu zaczęła się komplikować właśnie w trakcie tego noclegu. W nocy dosięgła nas nadchodząca z zachodu burza, przez co na trasę kolejnego dnia wyszliśmy dopiero około 13-tej. Pozwoliło to nam na zrobienie odrobiny wysokości i rozbicie obozowiska na połoninie pod Doboszanką (1 754m).

W dolinie potoku Zielenica.

Początek dnia następnego nie zapowiadał niczego złego. Szybko zwinęliśmy obóz i weszliśmy na szczyt Doboszanki. Piekło zaczęło się na kolejnej „górce” czyli Medweżyku (1 736 m). Potworne gradobicie i obniżenie temperatury o jakieś 15o C dało nam ostro do wiwatu. Naszym marzeniem było jak najszybsze zejście do Rałajłowej i znalezienie jakiegoś noclegu pod dachem.

Na grzbiecie Doboszanki.

Niestety  nie udało się. Pozostało rozbicie namiotu na ogrodzie u bardzo sympatycznych staruszków i czekanie do rana. Jeszcze wieczorem postanowiliśmy, że jeśli pogoda się nie poprawi wracamy do domu.

Doboszanka za nami. Krótki odpoczynek na Medweżyku.

Tak też się stało. Poranek przywitał nas ciężkimi chmurami i mżawką siąpiącą z nieba. Decyzja mogła być tylko jedna – zawijamy się do domu. Szybka „marszrutka” do Lwowa, autobus do Przemyśla i dalsza droga do Wrocławia. Na tym zakończyliśmy nasz debiut w Gorganach.

Poniżej orientacyjna mapka z wyjazdu. Przebyta trasa różniła się od zaznaczonej na mapce odcinkiem między Jawornikiem Gorgan, a Syniakiem, gdyż odcinek ten pokonaliśmy bez ścieżki przedzierając się kosodrzewiną

Przez dwa lata od powrotu z tej nieudanej wyprawy cały czas mieliśmy poczucie niewyrównanych rachunków. Okazja do konfrontacji z Gorganami nadarzyła się w czerwcu 2005 roku, kiedy to postanowiliśmy dokończyć poprzednią wyprawę z 2003 roku.

Tym razem zebrała się nas już większa, siedmioosobowa ekipa.

Po wstępnych rozmowach postanowiliśmy jechać w dwóch rzutach do Lwowa i dalej na południe ku Karpatom już wspólnie. W związku z faktem, że we Lwowie zbieraliśmy się dość długo do Rafajłowej dotarliśmy późnym popołudniem.

Po małej przekąsce w wiejskiej knajpce w końcu wyruszyliśmy ku Przełęczy Legionów, charakterystycznemu miejscu na głównej grani Gorganów. Nazwa samej przełęczy nie jest przypadkowa, gdyż to właśnie w październiku 1914 roku legioniści 3pp. wybudowali przez nią  drogę pozwalającą na przeprowadzenie głównych sił uderzeniowych. W ogóle należy wspomnieć, iż w okolicach Rafajłowej doszło do kilku starć zbrojnych pomiędzy legionistami 3pp., a wojskami rosyjskimi.

Kościółek w Rafajłowej.
Obelisk upamiętniający śmierć polskich legionistów.

Pamiątkami po tych potyczkach są obelisk znajdujący się w pobliżu dawnego kościółka w Rafajłowej, cmentarz położony już po zakarpackiej stronie Przełęczy Legionów oraz krzyż na samej przełęczy, z tablicą, na której wyryto napis:

Młodzieży Polska, patrz na ten krzyż,
Legiony Polskie dźwignęły go wzwyż,
Przechodząc góry, lasy i wały,
Dla Ciebie: Polsko! I dla twej chwały.

W ogóle wspomnieć należy, iż na całej trasie naszej wyprawy, o czym poniżej, mijaliśmy wielokrotnie ślady walk z I Wojny Światowej w postaci, okopów, czy stanowisk strzeleckich.

Wracając jednak do naszej wędrówki należy wspomnieć, iż w odróżnieniu od poprzedniego wyjazdu zdecydowanie dopisywała nam pogoda. Po wyjściu z baru szliśmy dość dziarsko Drogą Legionów w kierunku przełęczy, czas nas naglił, gdyż zaczynało się już ściemniać.

Biwak na Przełęczy Legionów.

Po dojściu na przełęcz nie pozostało nic innego jak rozbić namioty i udać się na zasłużony odpoczynek, tym bardziej że na nogach byliśmy już prawie 40 godzin.

Poranek następnego dnia, o zgrozo, przywitał nas siąpiącą mżawką. Pomyśleliśmy z Jackiem, że chyba wisi nad nami jakieś fatum, które nie pozwala nam normalnie zwiedzić tych pięknych gór.

Mozolne wejście na Taupiszyrkę.

Mimo, że padało postanowiliśmy około godziny 10:00 wyjść jednak na trasę. Okazało się to trafną decyzją, gdyż po około godzinie przestało padać i oprócz jednego incydentu burzowego, który miał nas spotkać za kilka dni nie mieliśmy już problemów z pogodą.

Na ten dzień zaplanowaliśmy dojście do Połoniny Ruszczyna, pięknej, szerokiej hali górskiej z dobrymi miejscami biwakowymi. Zanim tam jednak dotarliśmy czekało nas dość ciężkie podejście na Taupiszyrkę (1 455 m), przechodzącą dość spokojnie w kierunku Taupisza (1 450 m). Powoli na Taupiszyrce zaczęliśmy podziwiać roztaczające się z tego szczytu widoki, szczególnie w kierunku masywu Sywuli Wielkiej (1 836 m) z licznymi szczytami na nim występującymi, takimi jak Negrowa (1 602 m), Łopuszna (1 694 m) czy nieco mniejsza Borewka (1 596 m).

Sywula z Taupiszyrki.

Po zejściu z Taupisza nie mieliśmy w tym dniu już tak rozległych panoram. Ciekawostką był jednak rezerwat Piekło, już w okolicy Połoniny Ruszczyna, z charakterystycznymi osuwiskami skalnymi.

Rezerwat Piekło.

Nawiązując do marszruty należy zwrócić uwagę na fakt, iż Gorgany, szczególnie na odcinkach szlaków, ścieżek biegnących wzdłuż dawnej granicy polsko – czechosłowackiej, są dość łatwe orientacyjnie. Mimo upływu wielu lat na dawnej granicy zachowało się sporo słupków granicznych, które są numerowane. Dzięki temu, że ich numeracja jest podana zarówno na dawnych polskich, przedwojennych mapach sztabowych, jak i nowych mapach turystycznych łatwo się zorientować, w którym miejscu obecnie się znajdujemy.

Po minięciu Piekła zostało nam już tylko kilka kroków do Połoniny Ruszczyna, na której rozłożyliśmy się obozem, a nawet porządnie umyliśmy, w płynącym nieopodal dość wartkim potoku. Już po kolacji zaczęło się trochę chmurzyć, więc zaczęliśmy rozważania co robimy w przypadku deszczu, gdyż według planu w dniu następnym mieliśmy atakować Sywulę, najwyższy szczyt Gorganów, na którym w przypadku burzy mogło być niebezpiecznie. Pojawił się więc pomysł ewentualnego zejścia do Osmołody doliną Bystryka i dalej Łomnicy, jednak na szczęście nie musieliśmy go wdrażać w życie.

Kolejny dzień, po zjedzeniu śniadania i zwinięciu biwaku, zaczęliśmy od mozolnego podejścia na Sywulę, początkowo przedzierając się ścieżką przez kosodrzewinę, a następnie krocząc po kiwających się głazach, tworzących specyficzne piargi zwane właśnie gorganem (niektórzy używają także nazwy grechot lub maliniak), od którego pochodzi nazwa całego masywu.

Tam byliśmy jeszcze kilka godzin temu – Połonina Ruszczyna.

Jako, że na ten dzień nie zaplanowaliśmy zbyt długiej trasy szliśmy dość wolno, często przystając, podziwiając otaczające nas widoki i robiąc dziesiątki zdjęć. O tym, że zbliżamy się do szczytu Sywuli przekonaliśmy się wchodząc we wspomniany gorgan, a także po podmuchach porywistego wiatru.

Mimo tego, że zrobiło się dość zimno nie odmówiliśmy sobie dłuższego popasu na Sywuli i zrobieniu pamiątkowych fotek.

Powoli trzeba było jednak iść dalej. Przed nami widoczna była Łopuszna, a także szczyty dnia następnego, jak chociażby wyłaniający się z dala Ihrowiec (1 804 m).

Niestety po przejściu Łopusznej pogorszyła się nam ścieżka. Mimo, że widać było częściowe zagospodarowanie szlaku, całość ścieżki była dość mocno zarośnięta kosodrzewiną, może nie tak mocno jak przy podejściu na Syniaka, które zaliczyliśmy przy poprzednim wyjeździe, ale i tak dostaliśmy dość mocno w kość przedzierając się przez sprężynujące gałęzie. Kolejny dłuższy odpoczynek zrobiliśmy już na Borewce, na której spotkaliśmy kilku ukraińskich turystów.

Tak jak się spodziewaliśmy, utwierdzili nas oni w naszych obawach, że szlak w kierunku Przełęczy Borewka, na której planowaliśmy założyć biwak, jest nieprzetarty i trochę trzeba się przedzierać przez kosówkę, a dalej wysokopiennym lasem. Dzisiaj z Borewki prowadzi dobrze wyznakowany i zagospodarowany szlak turystyczny. Niestety 15 lat temu, mimo pojawiających się co jakiś czas czerwonych znaków nie było tak różowo. Daliśmy jednak radę i bez większych przeszkód dotarliśmy do przełęczy. Dzięki temu, że byliśmy w miarę wcześnie udało się zrobić nawet małe pranko oraz rozpalić ognisko, przy którym gawędziliśmy do późna, a wyprane rzeczy zdążyły poschnąć.

Biwak i obiadokolacja na Połoninie Pohar ( Przeł. pod Borewką ).

Poranne słońce nie pozwoliło nam pospać zbyt długo. Szykował się piękny dzień i jak się okazało taki właśnie był. Z pewnym automatyzmem zagoniliśmy jak co dzień śniadanie, zwinęliśmy biwak i ruszyliśmy w drogę. Co do samego przebiegu szlaku i jego trudności był on całkiem podobny do wczorajszego, z tą różnicą, że najwyższą kulminacją tego dnia nie była Sywula, a Ihrowiec, a następnie Wysoka (1 803 m) i już dużo niższy Matachów (1 507 m).

Grzbiet Sywuli z podejścia na Ihrowiec.

Tak jak dnia poprzedniego z grzbietu Ihrowca i Wysokiej rozpościerały się nieziemskie widoki na prawie cały masyw Gorganów, z tak odległymi szczytami jak chociażby Mołoda (1 724 m), czy Jajko Ilemskie (1 679 m).

W odróżnieniu od masywu Sywuli szlak na całej trasie od Ihrowca do Osmołody był już dość dobrze utrzymany. Widać było ogrom pracy włożonej w wyrąbanie i przecięcie w kosodrzewinie wygodnych ścieżek, przez co nie trzeba było przedzierać się przez krzaczyska. W zasadzie od Matachowa, szlak stał się i tak dość wygodny, gdyż zaczął prowadzić początkowo wśród małej świerczyny, a następnie wysokim lasem.

Po zejściu w dół do doliny okazało się, że dalszą drogę przegradza nam rzeka, a konkretnie płynąca doliną Łomnica i  nijak nie wiadomo jak dostać się na drugą stronę, na której położona była już Osmołoda, cel naszej dzisiejszej wędrówki. Niektórzy byli tak zdeterminowani, że postanowili pokonać rzekę brodem, gdyż stan wody nie był zbyt wysoki, jednak wartki nurt rzeki odstraszył większość z nas. Na szczęście pół kilometra w górę rzeki znajdowała się wisząca kładka.

Most wiszący na Łomnicy w Osmołodzie.

Pozostało nam więc znaleźć jakieś miejsce na rozbicie namiotu i sklep spożywczy w celu uzupełnienia zapasów jedzenia. Obie rzeczy załatwiliśmy dość szybko.

Zauważyliśmy, iż od pewnego momentu, w trakcie przekraczania rzeki obserwuje nas jakiś miejscowy, który po dostaniu się na lewy brzeg Łomnicy zaproponował nam rozbicie namiotów na jego polu namiotowym. Początkowo potraktowaliśmy go jak natręta i „spuściliśmy na drzewo”, jednak trzeba przyznać, że jegomość okazał się być dosyć mocno zdeterminowany. Szedł za nami cały czas po  wsi, aż do sklepu spożywczego, w którym zakupiliśmy po miejscowym piwku i raczyliśmy się jego smakiem. Czekał cierpliwie i kiedy już zbieraliśmy się spod sklepu zaproponował, że jeśli chcemy kilku z nas może pójść za nim i na własne oczy sprawdzić, czy mówi prawdę, a jeśli nam się spodoba to wtedy będziemy mogli się rozbić.

Dom naszego dobroczyńcy.

Tak też uczyniliśmy. Jednak nie wszyscy są naciągaczami. Jak wynikało z naszych różnych doświadczeń turystycznych, wiara w człowieka słabnie i niewłaściwie oceniliśmy zamiary Wiktora, bo tak właśnie miał na imię nasz gospodarz.

Okazało się, że Wiktor jest miejscowym przewodnikiem, ratownikiem ichniego GOPR-u oraz właścicielem pensjonatu z polem namiotowym. Nasza sympatia do niego i jego żony Julii wzrosła jeszcze bardziej, kiedy zostaliśmy zaproszeni na obiad, tj. wschodnie danie jednogarnkowe „czenaki”, chociaż myśleliśmy, że to zupa grzybowa oraz chleb pieczony z farszem jak na placki ziemniaczane.

Nasz biwak u Wiktora.

Obiad był pyszny, a my kontynuowaliśmy znajomość z Wiktorem i Julią do późnego wieczora, ucztując przy ognisku, tym bardziej, że jak się okazało jedna z par, która była z nami, obchodziła w tym dniu pierwszą rocznicę ślubu. Znalazła się więc ukraińska wódeczka, a na zagrychę grzybki własnej roboty.

Tym miłym akcentem zakończyliśmy ten dość długi, obfitujący w różne atrakcje dzień i udaliśmy się spać.

W związku z faktem, że bardzo nam się spodobało u Wiktora postanowiliśmy w trzech kolejnych dniach zrobić pętlę, wrócić do Osmołody i skorzystać z jego gościny. Zaanonsowaliśmy się więc z powrotem na za trzy dni zamawiając jednocześnie u Julii obiad, a jakże, ruskie pierogi i barszcz ukraiński.

Jak zwykle szybkie śniadanie, pakowanko i wychodzimy. Postanowiliśmy jeszcze zajrzeć do sklepu po zapas chleba na trzy dni i w trasę. Na chleb musieliśmy trochę zaczekać, bo jeszcze go nie przywieźli z piekarni. Czas oczekiwania umililiśmy sobie zimnym piwkiem, jednak przy okazji naraziliśmy się na wątpliwą przyjemność poznania miejscowych żuli, którzy jak wynikało z ich bełkotu byli kadrą kierowniczą obozu pionierów zlokalizowanego nieco powyżej wsi. Sytuacja zaczęła być dość niemiła, gdyż panowie byli bardzo nachalni w okazywaniu zażyłości. Na szczęście na wysokości zadania stanął właściciel sklepu, który w kilku ostrych zdaniach spacyfikował kolesi i bezceremonialnie wyrzucił ich ze sklepu. Mogliśmy spokojnie dopić piwo, kupić dowieziony w międzyczasie chleb i wyjść na trasę.

Wędrówka w tym dniu nie była zbyt długa, ale dość mozolna. Celem była Połonina Płyśce, położona u podnóża Grofy (1 748 m). Szlak nie należał do zbyt trudnych. Posuwaliśmy się cały czas doliną potoku Kotelec, wśród dość mocno przetrzebionego lasu, pokonując resztki lawinisk. W ogóle w miejscu tym należy wspomnieć, iż gospodarka leśna na Ukrainie ma charakter w pewnym sensie rabunkowy, przynajmniej nam się tak wydawało. Wycinane są całe hektary lasu, bez nasadzeń, stąd nieraz krajobraz jawił się dość pustynny. My jednak nie zważając na nic parliśmy do przodu. Nie było jakichś ładnych widoków, więc i nie traciliśmy zbytnio czasu. W zasadzie to co najładniejsze w tej okolicy pokazało się dopiero w okolicy Połoniny Płyśce, kiedy to pojawiły się widoczki bardzo majestatycznie wyglądających od tej strony Kanusiaków, Małego (1 620 m) i Wielkiego (1 642 m).

Kanusiaki Mały i Wielki z Połoniny Płyśce.

Tym sposobem na biwaku stanęliśmy wczesnym popołudniem. Z racji tego, że było dość wcześnie, a dzień w czerwcu jest dość długi, część ekipy ruszyła, już na lekko, na zdobycie Grofy, co zajęło im ok. 2 godzin. Po powrocie z Grofy nastąpiła powtórka z rozrywki. Kolacja i spanie.

W dniu następnym postanowiliśmy zdobyć Popadię, jeden z najładniejszych szczytów głównej grani Gorganów, przez który przebiegała również dawna granica polsko – czechosłowacka. Pod względem trudności na szlaku dzień okazał się dość łatwy. Wystartowaliśmy z Połoniny Płyśce ok. godz. 9:00 rano, a że już na starcie byliśmy na wysokości ok. 1 400 m n.p.m. nie było większego problemu ze zdobywaniem wysokości. Różnica wzniesień wahała się w okolicach 200 – 300 m, więc nie było tak źle.

Mała Popadia z ramienia Parenkie.

Wprawdzie szkoda było straty osiąganych wysokości, gdyż po wejściu na Parenkie (1 736 m) trzeba było zejść około 200 m w dół i ponownie przez Małą Popadię (1 598 m) wejść na główny cel dnia czyli Popadię (1 740 m), jednak pogoda była śliczna, a widoki zniewalały. W efekcie ani się obejrzeliśmy, kiedy po kilku godzinach marszu stanęliśmy na szczycie Popadii. Widoki z niej były jeszcze piękniejsze niż z dotychczasowej marszruty. Ponadto na szczycie znajdowały się chyba jedne z najlepiej zachowanych stanowisk strzeleckich z I Wojny Światowej, jakie dotychczas widzieliśmy.

Charakterystycznym dla tego szczytu, z historycznego punktu widzenia, jest jeden z najlepiej zachowanych słupków granicznych z wyraźnie widocznymi godłami Polski i Czechosłowacji, czyli polskim orłem i czeskim lwem. Aż dziwne, że do tej pory nikt nie zniszczył tego symbolu, tym bardziej, że zarówno nie ma już w tym miejscu Czechosłowacji jak i Polski.

Słupek graniczny na Popadii.

Na Popadii trochę nam zeszło i przegapiliśmy zbliżającą się do nas w zawrotnym tempie burzę. Pozostało rozdzielić się, usiąść skulonym na plecakach i przeczekać nawałnicę.

Najedliśmy się trochę strachu. Pioruny waliły w naszej okolicy jak opętane, a grad wielkości orzechów laskowych walił w nas jak z karabinu maszynowego. Do tego momentu nigdy nie przeżyłem takiego kataklizmu w górach, więc naprawdę zarówno ja, jak i reszta ekipy byliśmy dość mocno spietrani, ale na szczęście burza jak szybko przyszła, tak szybko odeszła i mogliśmy ruszyć dalej.

Trochę przemoczeni, ale cali i zdrowi, zaczęliśmy się powoli zbierać do drogi. Trzeba było zejść w dół i znaleźć miejsce na nocleg.

Wierch Koretwina z Popadii. W oddali Pietros.

Niestety na przełęczy między Popadią, a Koretwiną (1 671 m) doszło między członkami zespołu do przepychanek słownych na temat miejsca noclegu. Część „młodych wilków” postanowiła zanocować na szczycie Pietrosa (1 702 m), ma szczęście udało nam się wyperswadować im ten pomysł z głowy i już w zgodzie zaczęliśmy schodzić do doliny potoku Jamy, gdzie na małej wysepce między dwoma odnogami potoku udało nam się znaleźć trochę płaskiego i co ważne suchego miejsca na rozbicie namiotów, a nawet rozpalenia ogniska i wysuszenia mokrych po burzy ubrań. Niestety przy suszeniu nie obyło się bez strat. Nie zauważyłem, że moje buty są za blisko ognia i nieco stopiły mi się wkładki do butów. Na szczęście jakoś je dopasowałem do stopy i butów więc dało się w nich jakość dalej iść.

Przy ognisku w Jamach.

Po nocy spędzonej nad potokiem pozostał nam ostatni dzień marszu do Osmołody. Szkoda było wracać do cywilizacji, ale nie było wyjścia, gdyż kończyły nam się urlopy. W tym dniu wprawdzie nie było podchodzenia, ale droga nie należała do łatwych. Było to spowodowane całkowitym zniknięciem ścieżki w okolicy naszego biwaku. Ruszyliśmy więc wzdłuż potoku w dół, jednak bardzo często trzeba było przerzucać się z jednego brzegu na drugi po prowizorycznych przejściach po kamieniach, czy balach drewna lub centralnie idąc wodą, gdyż nie było innej możliwości. Buty całkowicie nam przemokły kiedy w końcu doszliśmy do jakiejś leśnej drogi w okolicach Długiej Polany.

Szlak prowadzi rzeką.

Postanowiliśmy na niej ugotować co nieco i trochę się wysuszyć przed dalszą drogą. Nie wiem czy fakt przebywania w większej grupie zaczął już nam ciążyć, czy też część towarzystwa miała zły dzień, faktem jest, że po raz kolejny doszło do przepychanek słownych, tym razem w kontekście dzisiejszego obiadu zamówionego trzy dni wcześniej u naszej gospodyni Julii. Koniec końcem postanowiliśmy z Jackiem nie słuchać dalej tych bezsensownych wynurzeń i ruszyliśmy sami do Osmołody. Droga była prosta więc nie było zagrożenia, ze reszta się pogubi. My tymczasem w spokoju doszliśmy do Osmołody, zaliczyliśmy po zimnym piwie w naszym zaprzyjaźnionym sklepie i poszliśmy się rozbić na polu namiotowym u Wiktora.

Ostatnie spojrzenie na Popadię.

Na szczęście reszta grupy po naszym odejściu wyjaśniła sobie wszystkie kwestie i do końca wyjazdu nie było już żadnych scysji. Koniec dnia upłynął nam znowu przy ognisku. Towarzyszyli nam oczywiście nasi gospodarze Julia i Wiktor.

Po ostatniej nocy spędzonej w Gorganach trzeba było się żegnać i wracać do Polski. Wsiedliśmy więc do pierwszej „marszrutki”, która zawiozła nas do miejscowości Kałusz, a z niej drugim autobusem dotarliśmy do Lwowa.

We Lwowie przyszło się również rozstać z częścią ekipy, gdyż w programie mieli oni jeszcze kilkudniowe zwiedzanie Lwowa. My z Jackiem i jeszcze jedną koleżanką przerzuciliśmy się autobusem do Przemyśla i dalej do Wrocławia kończąc wyprawę.

Z perspektywy czasu uważamy, że był to jeden z najlepszych naszych wyjazdów. Zarówno dopisała nam pogoda, jak i kwestie logistyczne, a co najważniejsze mimo tak licznej ekipy, a może dzięki temu było bardzo fajnie pod względem towarzyskim. Z częścią ekipy udało nam się jeszcze pojechać na kilka mniejszych wyjazdów, ale to już na ewentualnie inną opowieść.

Poglądowa mapka przejścia (rzeczywiste zejście z Borewki na Przełęcz Borewka odbywało się centralnie po zboczu w dół)

Kończąc ten artykuł nie sposób nie poruszyć kilku kwestii praktycznych, głównie w kontekście logistycznym.

Jeśli chodzi o dojazd w te piękne góry to niechybnie najlepszą w tej chwili opcją jest przelot samolotem do Lwowa, za naprawdę przyzwoite pieniądze. Oszczędzamy sobie wielu godzin dojazdu z niekończącym się staniem na granicy włącznie.

Pamiętać jednak należy, że w samolocie nie można przewozić pojemników z gazem, więc należy go kupić już na miejscu.

Z tym tematem wiąże się też kwestia jedzenia i spania. Niestety Gorgany nie obfitują w zbyt bogatą bazę gastronomiczną, noclegową, czy handlową. Zakupy trzeba robić na kilka dni w większych wioskach i miasteczkach , jak chociażby Jaremcza, Rafajłowa czy Osmołoda.

W trakcie wyjazdu jesteśmy generalnie skazani na nocleg pod namiotem i własne gotowanie. Baza noclegowa w Gorganach powoli się rozwija, jednak należy pamiętać, że te góry zwiedza się generalnie kilkudniowymi przejściami graniowymi, a w górach nie ma schronisk. Jednym z nielicznych miejsc godnych polecenia jest nocleg u wspomnianego Wiktora Hudiaka w Osmołodzie, który możemy polecić z ręką na sercu.

To by było na tyle w tym temacie. Dajcie znać czy się podobało, ślijcie pytania i komentarze. Do zobaczenia wkrótce.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *