Po ukraińskiej stronie Bieszczad
Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie zachęcił Was również do czegoś niekonwencjonalnego. Tym razem chciałbym dodać do całego wcześniejszego materiału nasze wspominki z kilkudniowego wypadu w Bieszczady Ukraińskie oraz należące do Bieszczad Lesistych Beskidy Skolskie.
Wyjazd ten był planowany przez kilka miesięcy poczynając od wynajęcia busa, który miał nas zawieźć z Ustrzyk Dolnych do Majdana, a następnie przywieźć z Użoka z powrotem, po rezerwację noclegów po polskiej stronie na „zakontraktowaniu” ekipy kończąc.
Doświadczenia tego wyjazdu pokazały, że szczególnie z tą grupą nie poszło nam zbyt dobrze. Część osób się wykruszyła, a dodatkowy zaciąg ludzi nie do końca wpasował się w naszą „kamandę”, ale jakoś daliśmy radę. Celem nadrzędnym tego wyjazdu było wejście na Paraszkę (1268 m) w Beskidach Skolskich oraz przejście Bieszczad Wschodnich od Przełęczy Beskid do Użoka z wejściem na najwyższy szczyt w całym paśmie Bieszczad, a mianowicie Pikuj (1405 m).
Pora ruszać na szlak.
Tak jak zaplanowaliśmy, pod koniec sierpnia spotkaliśmy się w miejscu zbiórki, pod Ustrzykami Dolnymi, skąd następnego dnia miejscowy właściciel busa zabrał naszą 6-cio osobową grupę w drogę do Majdanu. Kilka godzin jazdy masakryczną ukraińską drogą, a wcześniej dość długi (mimo znajomości naszego szofera) pobyt na granicy polsko-ukraińskiej i już, tj. ok. godziny 11:00 byliśmy w Majdanie.
Krótkie przepakowanie się, pożegnanie z Markiem – Szoferem i wychodzimy na trasę. Musieliśmy w ten dzień złapać trochę wysokości, więc nie było zbytnio czasu na długie żegnanie. Zanim jednak zaczęliśmy podejście w kierunku Szczawiny (1035 m) otoczyła nas grupa miejscowych „strażników ochrony przyrody” i poprosiła o uiszczenie opłaty za wejście do parku narodowego. Cóż było robić? Zapłaciliśmy po kilka hrywien i w drogę. Zaczął się dość stromy i mozolny marsz w górę. Od razu w zasadzie zgubiliśmy szlak, którego resztki pojawiały się co jakiś czas na drzewach.
I tak to gubiąc się to odnajdując właściwy kierunek dotarliśmy w okolice szczytu Wianoha i postanowiliśmy rozbić namioty. Wieczorem jeszcze tylko małe ognisko, skromna kolacyjka w postaci żywności liofilizowanej i spać.
Kolejny dzień survivalu.
Śródtytuł ten nie jest bezpodstawny. Po pierwszym dniu przedzierania się przez dość mocno zakrzaczony szlak czekał nas kolejny, jak się okazało jeszcze gorszy. Po dość wczesnej pobudce i szybkim śniadaniu zwinęliśmy obozowisko i ruszyliśmy w kierunku Paraszki. Szło nam się dość ciężko. Przez całą drogę, praktycznie od startu musieliśmy pokonywać niekończące się kilometry wiatrołomów, na których powalone drzewa tworzyły swoistą pułapkę, były powalone na wszystkich możliwych wysokościach. Nie wiadomo było co robić. Czy się przeciskać pod drzewami, czy wspinać na nie i przewalać się górą, czy też obchodzić. W efekcie nasze tempo spadło mniej więcej do 1km/h. Po kilku kilometrach takiej mordęgi, mniej więcej po przejściu Krzywego Wierchu natknęliśmy się wreszcie na drogę w dół. Po krótkim odpoczynku zdecydowaliśmy się odpuścić wejście na Paraszkę, chociaż było już naprawdę blisko i ruszyć w dolinę potoku i dalej do Korostowa.
Do centrum wsi dotarliśmy po kolejnych kilku godzinach. Zaliczyliśmy miejscowy sklepik spożywczy i zaczęliśmy się rozglądać za jakimś busem, który zawiózłby nas na Przełęcz Beskid. Trochę to trwało, ale po odwiedzeniu kilkunastu domów udało nam się wyrwać za 40 $ busa, który dowiózł nas na przełęcz.
Po tej przejażdżce udaliśmy się na wspaniały obiad do regionalnej restauracji na przełęczy. Pojedliśmy, popiliśmy, uzupełniliśmy zapasy i postanowiliśmy ruszyć na trasę w poszukiwaniu miejsca do rozbicia namiotu.
Dzień chylił się już ku końcowi, kiedy udało nam się dotrzeć na polanę z pięknym widokiem na Pikuja, cel naszej wędrówki w kolejnym dniu. Rozbicie namiotów, kolacja i spanie. Kolejny dzień zaliczony.
Dla Hucuła nie ma życia jak na połoninie …
Z tym zawołaniem, starej huculskiej pieśni, rozpoczęliśmy kolejny dzień. Pogoda jak marzenie, humory dopisują, a więc zwijamy obóz i ruszamy w kierunku Pikuja, najwyższego szczytu Bieszczad, zarówno polskich jak i ukraińskich. Od początku idziemy polnymi drogami wśród pól i łąk, mijając machających i pozdrawiających nas miejscowych pasterzy. Nawet psy były jakieś bardziej przyjazne niż np. w Rumunii, kiedy to dały nam się pewnego razu dość mocno we znaki.
Powoli zbliżaliśmy się do Pikuja i po przejściu przez Koszaryszcze rozpoczęliśmy mozolne, ale na szczęście nie za długie podejście na szczyt.
Bez większych problemów zebraliśmy się na Pikuju i zaczęliśmy podziwiać przepiękne bieszczadzkie panoramy, które miały nam towarzyszyć przez kolejne dwa dni wędrówki. Będąc na szczycie spotkaliśmy niesamowitą grupę turystów. Jak się okazało byli to absolwenci AWF Wrocław, któregoś z roczników lat 50-tych. Zawiązała się między nami bardzo przyjemna relacja okraszona wypiciem 100 g dzięgielówki własnej roboty, którą doniósł na szczyt jeden z naszych szacownych krajanów.
Po około godzinnym pobycie na Pikuju trzeba było się pożegnać i ruszać dalej, w stronę Ostrego Wierchu (1284 m), gdyż w jego okolicy zaplanowaliśmy nocleg. Na odchodnym otrzymaliśmy jeszcze od napotkanej grupy butelkę wody, której mieliśmy już deficyt i ruszyliśmy dalej.
Cała nasza droga przebiegała połoniną i obfitowała w niezapomniane widoki. Jedyną naszą troską był brak wody i liczyliśmy się z tym, że z konieczności będziemy musieli zejść w dolinę i modyfikować trasę. Przemierzając szlak głównej grani Bieszczad od Przeł. Beskid do Użoka, czy Sianek należy pamiętać o zabraniu większej ilości wody. Na tym odcinku tryska tylko jedno źródło znajdujące się pod Ostrym Wierchem, w okolicy ruin dawnego schroniska Przemyskiego Towarzystwa Narciarskiego.
Po dotarciu do źródła zarządziliśmy nocleg, chociaż było stosunkowo wcześnie i można było zrobić jeszcze kilka kilometrów.
Nie wiedzieliśmy jednak jak wygląda sprawa z wodą i woleliśmy nie ryzykować. W ten wieczór czekała nas istna uczta. Kąpiel w potoku (po zrobieniu małej tamy), picie do woli, pyszna kolacja i ten nocleg na połoninie, niemożliwy po polskiej stronie Bieszczad. To był cudowny dzień.
Do Użoka czas iść.
Tak jak dnia poprzedniego obudził nas przepiękny wschód słońca i morze mgieł znajdujące się w dolinie, pokrywające znajdującą się poniżej Libuchorę. Pokręciliśmy się jak co rano, przyjęliśmy śniadanko i powoli ruszyliśmy w stronę Wielkiego Wierchu (1309 m) i dalej Starostyny (1229 m), Drohobyckiego Kamienia (1186 m), Kińczyka Hnylskiego (1116 m) i Użoka.
Tak jak w dniu poprzednim pogoda była idealna, a widoki zapierały dech w piersiach. Coraz bliżej nas majaczyły Tarnica (1346 m) i Połoniny Caryńska (1297 m) i Wetlińska (1255 m). Coraz słabiej natomiast był widoczny Pikuj.
Nie obejrzeliśmy się nawet jak minęło kilka godzin na połoninie i za Kińczykiem Hnylskim trzeba było zagłębić się w las i zejść do Husnego i dalej do Użoka.
Po dotarciu do Użoka rozłożyliśmy się pod cerkwią św. Michała Archanioła i pozostało nam oczekiwanie na naszego szofera Marka, który już do nas jechał. Kilka godzin laby pozwoliło nam się trochę zregenerować, skosztować miejscowych frykasów i zimnego, ukraińskiego piwa.
W tych dobrych humorach zapakowaliśmy się w końcu do busa i ruszyliśmy w kierunku Krościenka i polskiej granicy. Było już ciemno, kiedy dotarliśmy do pensjonatu i udaliśmy się na zasłużony nocleg w łóżkach. Ukraińska część wyprawy była zakończona.
Jeżeli zaintrygowała Was możliwość kilkudniowego trekkingu po Bieszczadach ukraińskich i bylibyście zainteresowani takim wyjazdem piszcie, mailujcie, zadawajcie pytania chętnie pomożemy w organizacji wyjazdu.
Gdybyście byli już w Bieszczadach, ale taka marszruta jest dla Was zbyt forsowna sugeruję skorzystać z oferty kilku bieszczadzkich biur podróży lub miejscowych przewodników, którzy organizują jedno/dwu dniowe wyjazdy na Pikuja z wielu bieszczadzkich miejscowości. Warto skorzystać.