Dolina Panj. Wzdłuż granicy z Afganistanem.
Droga wzdłuż rzeki Panj z Kalaikhum do Chorogu zajęła nam łącznie 3 dni.
Będąc jeszcze w Duszanbe nasłuchaliśmy się bardzo wielu opinii na temat fatalnych warunków jazdy tą drogą. Szczególnie na odcinku Kalaikhum – Vanj.
Dlatego też postanowiliśmy pierwsze 100 km trasy przejechać wynajętą terenową taksówką.
Około ósmej rano docieramy do parkingu/postoju taksówek i zaczynamy negocjacje ceny przewozu. Kilku kierowców kręci głowami. Zaczyna się narzekanie jaka to fatalna trasa, że za takie pieniądze jak dajemy to nikt nie pojedzie i tak dalej. Normalna handlowa gra. W końcu dobijamy targu i za 1100 somoni jedziemy do Vanj.
Niestety trzeba przyznać, że zarówno nasi znajomi z Duszanbe jak i kierowcy w Kalaikhum nie przesadzali w kwestii trudności przejazdu, o czym może świadczyć chociażby fakt, że te 100 km jazdy, przerywane kilkoma blokadami drogi, drogi będącej w permanentnym remoncie, czekaniu w pyle i kurzu, przejechaliśmy samochodem w ok. 7 godzin.
Jakaż była nasza radość kiedy dojechaliśmy w końcu do zjazdu na Vanj i mogliśmy przesiąść się na rowery. Trochę współczuliśmy naszemu kierowcy, którego czekała kilkugodzinna droga powrotna do Kalaikhum, no ale cóż taka robota.
Tymczasem przesiadamy się na rowery. Plan był taki aby w tym dniu jechać maksymalnie do zachodu słońca, żeby rozbić namioty przed zmrokiem.
Wydawało się, że uda nam się jeszcze zrobić ładne kilkadziesiąt kilometrów w tym dniu. Zachęcał do tego fantastyczny, nowiutki asfalt położony zaraz za Vanj przez Chińczyków chyba kilka/kilkanaście dni wcześniej. Niestety po 5-ciu kilometrach sen się skończył i znowu wpadliśmy w objęcia totalnej drogowej rozpierduchy. Żeby było weselej okazało się, że droga znowu jest zamknięta, gdyż zrzucane są na nią w tym momencie skały.
Próbujemy negocjować z pilnującym przejazdu Tadżykiem możliwość przepuszczenia nas. Niestety bezskutecznie, tym bardziej, że operatorem koparki jest Chińczyk i nasz stróż nie może się z nim dogadać. Pada ogólne stwierdzenie, że za pół godziny będziemy mogli przejechać. Pół godziny wydłużyło się do godziny, ale w końcu się udało.
W trakcie postoju długo rozmawiamy z oczekującymi na przejazd tak jak my dwoma Tadżykami, braćmi, z których jeden jest lekarzem neurologiem, a drugi celnikiem. Okazało się, że dorabiają oni do pensji jeżdżąc po całym kraju i budując piece, w których wypieka się lepioszki.
Żegnamy się z naszymi rozmówcami i ruszamy na trasę. Jedziemy bardzo powoli. Poruszamy się w bardzo ponurym, surowym, pozbawionym roślinności kanionie rzecznym. Atmosfera przypomina tę z Marsa. Pokonujemy kilometr za kilometrem i dojeżdżamy do małej wioski Deh, w której dosłownie przechwytuje nas chłopiec krzycząc: Pałatka! Pałatka!
Dochodzimy do wniosku, że chodzi mu o rozbicie naszych namiotów w sadzie jego rodziców. Nie zastanawiamy się zbyt długo, tym bardziej że dzień chyli się już ku końcowi i skrzętnie korzystamy z okazji. Po zgodzie mamy małego handlowca/naganiacza rozbijamy się między jabłoniami.
Cały czas towarzyszą nam miejscowe dzieci, szczególnie inicjator noclegu Mohamed i jego siostrzenica Osija. Dzieciaki są urocze, przesympatyczne, bardzo grzeczne, zapatrzone we wszystko co robimy, chłoną nas jak telewizyjną atrakcję.
Dzięki uprzejmości gospodyni korzystamy także z przydomowej “bani”, czyli łazienki wyposażonej w wodę lecącą z sufitu, ale o dziwo nie za bardzo zimną. Gospodyni była bardzo dumna z łazienki, a także toalety, którą prawdopodobnie zbudował jej mąż – małej murowanej budy z wyrąbaną kilofem dziurą w betonowej płycie zachęcającej do skorzystania w razie potrzeby.
Z łazienką wiąże się jeszcze pewna historia. Otóż kiedy okazało się, że takowa funkcjonuje w domu, żeby pokazać nam do niej drogę nasza gospodyni musiała wziąć ze sobą przyzwoitkę, czyli starszą córkę, gdyż jako praktykującej muzułmance nie wypadało jej przebywać w ustronnym miejscu sam na sam z obcym mężczyzną.
Po wieczornej toalecie siedzimy przed namiotami jeszcze jakiś czas. Organizujemy kolację, dostajemy wrzątek na herbatę, jakiś drobny poczęstunek, domową lepioszkę, trochę mleka, ale zmęczenie w końcu wygania nas do namiotów. Dzieciaki, szczególnie Osija, też ledwie patrzą na oczy.
O poranku gospodyni zaprasza nas na bardzo skromne śniadanie. Chleb maczany w mleku prosto od krowy musi wystarczyć. Jeszcze krótka rozmowa z gospodarzem, który właśnie wrócił z nocnej zmiany z pracy, pożegnanie z dziećmi i lecimy w kierunku Rushon i Chorogu.
Z perspektywy czasu był to chyba jeden z najfajniejszych i najprzyjemniejszych wieczorów i noclegów spędzonych w trakcie całego, miesięcznego wyjazdu.
W zasadzie kolejne dwa dni drogi niczym się od siebie nie różnią. Ciężka jazda kanionem rzeki Panj, co jakiś czas mijane małe, zagubione na końcu świata wioski, w których staramy się zatrzymywać przy sklepach w celu uzupełnienia zapasów wody oraz dodatkowego nawodnienia czymś bardziej szlachetnym. Niestety zewnętrzna temperatura powoduje, że woda w bidonie to jedynie ciepła breja, która nie smakuje wybitnie, ale jest mimo wszystko niezbędna do funkcjonowania.
Na postojach prawie za każdym razem gaworzymy z miejscowymi. Są bardzo ciekawi skąd jesteśmy, jak długo jedziemy, dokąd zmierzamy. Ludzie mówią też dużo o sobie, o dzieciach, które głównie mieszkają lub studiują w Rosji. Opowiadają o swoim biznesie, ale też w przypływie szczerości utyskują na swój ciężki los.
Mimo bardzo ciężkich warunków życia zawsze są mili, pomocni i szeroko uśmiechnięci. Nigdy się nie denerwują.
W takiej atmosferze pokonujemy 150 km trasy do Chorogu z noclegiem w Rushon.
Po afgańskiej stronie rzeki życie też płynie powoli. Co jakiś czas przemieszczają się między wioskami grupki pieszych, ktoś jedzie na osiołku. W nielicznych wioskach widać z oddali krzątaninę przy domach lub na małych spłachetkach uprawnej ziemi. Afgańczycy machają do nas z drugiej strony rzeki. Pewnie chętnie by porozmawiali ale jest zbyt daleko żeby cokolwiek usłyszeć. W gruncie rzeczy to normalni, zapracowani ludzie. Uzbrojonych Talibów nie widujemy w ogóle. Za to po naszej stronie granicy co rusz zlokalizowane i obsadzone żołnierzami są mniejsze czy większe posterunki i stanowiska strzelnicze.
Przejeżdżając przez Rushon wpadamy w organizowane z wielką pompą obchody tadżyckiego święta niepodległości (32 rocznica). Mamy szczęście, gdyż zaraz po naszym przejeździe droga w mieście ma być zamknięta na ok. 4-5 godzin.
Po dwóch dniach jazdy docieramy do Chorogu, stolicy Pamiru.
Miasto to śmiało mogłoby być drugim Karpaczem czy Zakopanem, jednak nie wykorzystuje w żaden sposób swojego potencjału, położenia. Przykładem jest bardzo skromna ilość miejsc noclegowych jak na stolicę Pamiru przystało, które w dodatku są słabo odwzorowane na mapach i trudne do znalezienia w realu.
Kilka restauracji, a w zasadzie barów w standardzie postkomuny również nie rzuca na kolana.
Nie licząc dnia przyjazdu spędziliśmy, a w zasadzie przepękaliśmy w Chorogu jeszcze jeden dzień czekając na transport powrotny do Duszanbe, kończąc tym samym nasz pamirski etap podróży. Dalszą eksplorację Pamiru kontynuuje dalej Wojtek, o czym wkrótce.