
Kierunek Samarkanda.
Po przejechaniu rowerami przez Pamir tylko ok. 300 km postanowiliśmy uratować rowerowo ten wyjazd i udać się rowerami zarówno przez Góry Fan jak i w dalszą drogę do Samarkandy.
Pierwszy odcinek drogi prowadził z Duszanbe do miasteczka Ayni położonego po drugiej stronie dość wysokiej Przełęczy Anzob w Górach Fan.
Góry Fan odróżniały się nieco od Pamiru. Zdecydowanie było więcej zieleni, chociaż krajobraz nadal był dość surowy, a i temperatury nie zwalały z nóg. W związku z tym, że poruszaliśmy się drogą asfaltową, mimo dość dużego ruchu samochodowego nie było tak powszechnego jak w Pamirze zapylenia.




Pierwsze 60 km mozolnie, ale w dobrym tempie jedziemy na permanentnym podjeździe. Nachylenie drogi ma 12% na całej dzisiejszej trasie mimo ewidentnego zróżnicowania. Chyba w magazynach zostały znaki drogowe tylko z takim nachyleniem, więc ustawia się je na potęgę przy drodze. Mimo surowości krajobrazu naszym sprzymierzeńcem jest dość mocne zurbanizowanie, dzięki czemu często udaje nam się uzupełniać płyny w napotykanych po drodze sklepikach.

W efekcie po ok. 4 godzinach jazdy udaje nam się dojechać do pierwszego, jedno kilometrowego tunelu, przed którym łapiemy stopa, ładujemy cały dobytek na pakę i przejeżdżamy na drugą stronę innego, 5-cio kilometrowego Anzobskiego Tunelu.



Jazda rowerem w tym tunelu grozi niestety śmiercią zarówno ze względu na bardzo duży ruch samochodowy na tej trasie, marne oświetlenie, ale przede wszystkich przez brak wentylacji, który grozi rowerzyście uduszeniem. Na szczęście nie musieliśmy testować tej atrakcji.
Dzięki sprawnemu przerzuceniu się przez Anzobski Tunel na nocleg w Ayni dojechaliśmy jeszcze przed zmrokiem pokonując w tym dniu 110 km.


W Ayni wylądowaliśmy w małym hoteliku prowadzonym przez emeryta będącego połączeniem mułły i kierownika świetlicy, który był bardzo dumny z zarządzanego przez siebie obiektu, definiowanego przez niego jako najlepszy w okolicy, do którego, zwłaszcza do pokoju nr 9 przyjeżdża “naczalstwo” z samego Duszanbe czy Samarkandy.
Starszy pan był bardzo sympatyczny i przejęty naszą wizytą do tego stopnia, że opłatę za pobyt chciał pobierać w rublach, które wyszły z obiegu dobrych 30 lat temu.



Po nocy spędzonej w hoteliku ruszamy ok. 8:30 do Panjakentu. Przed nami ok. 100 km trasy generalnie z tendencją w dół, jednak jak to często bywa nie jest tak różowo, podjazdów nie brakuje, a silny wiatr od czoła próbuje zatrzymać nas w miejscu.
Jedzie nam się dość ciężko, szczególnie pierwszą część dystansu. Co chwilę przez drogę przelatują dzieci żeby przybić “piątkę”, jednak powoduje to dość niebezpieczne sytuacje zarówno dla nich jak i dla nas.





W połowie drogi do Panjakentu diametralnie zmienia się krajobraz. Surowe góry zastępowane są przez rozległe połacie pól i sadów. Przy drodze siedzi mnóstwo kobiet sprzedających arbuzy, winogrona, jabłka, paprykę, cebulę itp.
Taka droga prowadzi nas do samego Panjakentu, w którym mamy się spotkać z Sino – kolejnym znajomym Mariusza, mocno schorowanym, emerytowanym nauczycielem WF-u a jednocześnie byłym mistrzem Związku Radzieckiego, a może Mistrzem Świata (jakoś zostało to niedopowiedziane) w podnoszeniu ciężarów.

Około godz. 17:00 dojechaliśmy do centralnego placu w Panjakencie. Sino nie każe na siebie długo czekać i zjawia się chwilę po naszym przyjeździe w towarzystwie Farida, prywatnie siostrzeńca Anwara. Ponadto okazuje się, że zarezerwował nam już hotel, dość wygodny i w bardzo dobrej cenie.
W planie jest też uroczysta kolacja w restauracji regionalnej na przywitanie gości czyli naszej skromnej dwójki kończąca ten dość ciężki dzień.
Co do Panjakentu.
Nie za wiele można ciekawego o nim napisać. Gdyby nie to, że mieliśmy umówione spotkanie z Sino na pewno po pierwszej nocy pojechalibyśmy dalej.
Panjakent to w zasadzie miasto przygraniczne, gdzie mieszają się wpływy tadżyckie i uzbeckie. Potworny ruch samochodowy, szczególnie w okolicy miejskiego bazaru, mnóstwo ludzi, zgiełk, trąbiące non stop klaksony samochodowe, gorąc i tyle. Brak miejsc, na których można by “zawiesić oko”.


Całość można by spuentować stwierdzeniem, że byliśmy tutaj trzy razy: pierwszy, ostatni i nigdy więcej.
Nawet położone na obrzeżach miasta wykopaliska archeologiczne oraz zrekonstruowane kilka budynków dawnego, średniowiecznego Panjakentu robią przygnębiające wrażenie. Dwa odwiedzone w mieście muzea równają do całości.




Jedyną wartością dodaną tego miasta są ludzie, których spotkaliśmy na naszej drodze, szczególnie Sino i Farid. Dzięki nim udaje nam się zorganizować trip samochodowy do nieodległej Doliny Siedmiu Jezior, która zajęła nam prawie cały kolejny dzień.

Opisując ją należy zacząć od drogi, która nas czekała. Początkowo dobra, asfaltowa nawierzchnia kończy się po jakiś 15 km i zaczyna się koszmar jaki mieliśmy okazję zaznać w Pamirze.
Terenowy Lexus, którym jedziemy 40 – kilometrowy odcinek pokonuje w 3 godziny. Droga jest naprawdę fatalna. Krajobraz przypomina również ten z Pamiru.
Powoli dojeżdżamy do jezior, które położone są kaskadowo na dość długim odcinku doliny. Po drodze mijamy maleńkie, zatopione w górach osady. Im wyżej tym biedniej.
Ostatnie domostwa sklecone z koców, folii i drewna położone są przy siódmym, ostatnim jeziorze. Mieszkańcy w dużej mierze parają się żebractwem, a turyści dzielą się z nimi tym co mają. Przykry widok.













Same jeziora to już inny temat. Przepiękne, z krystalicznie czystą wodą, niektóre bardzo rozciągnięte. Na pewno warte odwiedzenia, tym bardziej, że lada chwila pojawi się w tym miejscu komercja, widoczna poniekąd już dzisiaj.
Zjazd z doliny do miasta zajmuje nam kolejne kilka godzin. Dzień kończymy kolacją, na którą zapraszamy również Farida, naszego przewodnika po dolinie, mającego olbrzymie pokłady cierpliwości potrzebne w sytuacjach kiedy chcieliśmy co chwilę się zatrzymywać i robić zdjęcia.

Po dwóch dniach pobytu w Panjakencie przyszło nam pożegnać się z Sino, który ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu obdarował,nas drobnymi upominkami. Gest ten był dla niego bardzo ważny, a o mały włos pojechalibyśmy bez pożegnania.




Trzeba było jednak ruszać na ostatni tadżycki odcinek wyprawy prowadzący do granicy z Uzbekistanem. Po kilku kilometrach od wyjazdu z miasta odwiedzamy jeszcze stanowisko archeologiczne w Sarazm (znowu rozczarowanie), przejeżdżamy bardzo sprawnie przez granicę tadżycko – uzbecką i w kilka godzin, przeskakując z jednej do drugiej uzbeckiej wioski docieramy wczesnym popołudniem do Samarkandy, naszej przyszłej 10-cio dniowej bazy.

