
Przez Góry Darwaskie – z Darband do Kalaikhum.
Po kilku dniach pobytu w Duszanbe w końcu zaczęliśmy rowerową część wyprawy. Jednak aby wsiąść na rowery musieliśmy jeszcze przemieścić się wynajętym busem z Duszanbe do Darband. Niby 150 km prostej drogi ale nie chcieliśmy tracić czasu na przejazd rowerami średnio interesującym terenem, a czasu zmitrężyliśmy w Duszanbe już wystarczająco dużo.
Pokonanie trasy z Darband do Kalaikhum zajęło nam 2 dni, jednak gdyby nie podwózka gazikiem na Przełęcz Saghirdasht (3 252 m n.p.m.) zajęłoby nam to prawdopodobnie dwa razy więcej czasu.
Idąc jednak do początku. Na rowery wsiadamy w przysiółku Darband. Zanim jednak to nastąpiło czekała nas pierwsza kontrola paszportów i pozwoleń na wjazd w Pamir. Łącznie ze złożeniem rowerów zajęło nam to około pół godziny, ale w końcu ruszyliśmy na trasę.


Od samego początku jedzie nam się bardzo ciężko, mimo że nie ma jakichś wielkich podjazdów. Praktycznie cały czas poruszamy się wzdłuż koryta rzeki Khingov.
Niestety dają się nam we znaki bardzo ciężkie sakwy (ok. 25 kg dodatkowego ładunku), fatalna nawierzchnia drogi, bardzo wysoka temperatura dochodząca chwilami do 40 stopni, a także wciskający się do ust i nosa potworny pył i piasek, szczególnie mocno odczuwalny po minięciu się z samochodami, zwłaszcza z ciężarówkami.
Poniżej galeria pokazująca jakość drogi, którą jechaliśmy długimi odcinkami. Warto kliknąć na pojedyncze zdjęcie, szczególnie ostatnie żeby uzmysłowić sobie po jakim terenie się poruszaliśmy.



Jest potwornie ciężko. Mimo, że pierwszego dnia przejechaliśmy tylko ok. 25 km ledwo żyjemy.
Nawet przepiękne krajobrazy, otaczające góry nie cieszyły oka tak jak powinny.












Późniejszy niż zwykle start pierwszego dnia (ok. 15:00) powoduje, że mamy mało czasu na jazdę, gdyż słońce zachodzi o 18:00, a zupełnie ciemno jest już o 19:00.
W ostatnich tchnieniach dnia znajdujemy dogodne miejsce na biwak, w zapomnianej przez Boga i ludzi, małej tadżyckiej wiosce Damob, w której udaje nam się zagospodarować kawałek równego terenu z trawą. Rozbijanie namiotów kończymy już jednak po ciemku.

Od początku pobytu we wsi stajemy się sensacją dnia. Z miejsca pojawia się dzieciarnia ciekawa wszystkiego, nas jako nas, rowerów, namiotów itd. Praktycznie całą gromadę od razu przejmuje Mariusz, dzięki czemu możemy z Wojtkiem w spokoju zorganizować obozowisko i szykować kolację.

Ogólne zmęczenie powoduje jednak, że ok. 20:00 jesteśmy już w “łóżkach”.
Noc wydaje się, że przebiegła spokojnie, jednak w jej trakcie spotkała nas mała, niemiła niespodzianka. Gruszki, pozostawione przy wejściu do namiotu, które miały służyć do przygotowania porannej owsianki zostały zjedzone przez stado osłów, które pojawiło się na naszym biwaku. Cóż. Przyszło zjeść owsiankę tylko z orzechami, bez gruszek. Danie było stosunkowo podłe, ale musieliśmy wrzucić do żołądka jakieś paliwo, żeby mieć siły na pedałowanie. Jeszcze tylko zwijanie namiotów, coś na kształt małej toalety i ruszamy na dalszy podbój Pamiru.


Naszym pierwszym celem w tym dniu jest Tavildara, jak na miejscowe warunki dość spore miasteczko, w którym mamy nadzieję zjeść coś porządnego i uzupełnić zapasy.
Od wyjazdu ze wsi, a w zasadzie jeszcze w trakcie przygotowań do wyjazdu towarzyszy nam chłopiec jadący na ośle. Po kilku kilometrach nawiązujemy z nim kontakt, gdyż zastanawiająca była jego jazda za nami. Okazało się, że jego marzeniem było przejechanie się na jednym z naszych rowerów. Robimy więc zamianę. Wojtek jedzie na ośle, a chłopiec rowerem.


Pomijając fakt, że rower był za duży na małego Tadżyka to raczej nie miał on wcześniej zbyt wielu okazji używać tak skomplikowanej maszyny, a być może jechał takim rowerem pierwszy raz w życiu. Zdecydowanie lepiej poszło Wojtkowi na ośle.
Jedziemy dalej wzdłuż rzeki Khingov. Nic się nie zmienia jeśli chodzi o jakość drogi. Nadal jest ona bardzo mocno zdewastowana, a nasze tempo nie przekracza prędkości 10 km/h.


Jadąc tym nieprzyjaznym traktem spotykamy się z wielką życzliwością miejscowych. Zatrzymują się samochody. Ludzie częstują nas jabłkami, gruszkami, pytają czy mamy chleb, czy nie jest nam za ciężko, czy może nas podwieźć.
W takiej atmosferze docieramy do Tavildary, w której zatrzymujemy się na obiad, przepyszną odmianę rosołu dodatkowo uzupełnioną zieloną herbatą, po czym kierujemy się na wioskę Qalay Husein, do której skręcamy odbijając od koryta rzeki.




Jest jeszcze trudniej niż dotychczas. Zaczynamy wspinaczkę w kierunku Przełęczy Saghirdasht. Oprócz wcześniejszych utrudnień podczas jazdy dochodzi ślizganie się kół na szutrze w trakcie podjazdu, które potwornie nadszarpuje siły.
Po przejechaniu ok. 5 kilometrów od momentu opuszczenia doliny rzeki Khingov abdykujemy. W pierwszej napotkanej wiosce, w której jest sklep zaczynamy negocjacje na temat podwózki gazikiem na przełęcz. Jeden sklep, drugi. Zbijamy cenę transportu z 1000 somoni do 500 i ładujemy się na gazika.

Ekstremalny przejazd 32 km na przełęcz zajmuje nam 2,5 godziny. Może byłoby szybciej, ale co 5 kilometrów nasz szofer zatrzymuje się i dolewa wody do chłodnicy.
Prawie o zmroku docieramy na przełęcz. Robi się dość chłodno więc przed zjazdem do Kalaikhum ubieramy co się da. Jedziemy “drogą śmierci”, w ciągu dnia obfitująca w przepiękne widoki. My niestety pokonujemy ten odcinek w całkowitych ciemnościach. Zjazd jest dość karkołomny. Korzenie, wykroty, potoki płynące w poprzek drogi. Wszystko to powoduje, że 30 kilometrów drogi w dół zajmuje nam 2 godziny.






Dopiero 5 kilometrów przed Kalaikhum wjeżdżamy na solidny, w miarę nowy asfalt, a prędkości na licznikach oscylują wokół 65 km/h.


Do hostelu docieramy ok. 21:00. Udaje nam się jeszcze zamówić pyszną kolację, w tym pierwszy lagman na wyjeździe i chyba najlepszy jaki w ciągu miesięcznego pobytu w Tadżykistanie i Uzbekistanie jedliśmy. Może byliśmy tak głodni, a może naprawdę był on tak dobry. Lagman to skrzyżowanie zupy i drugiego dania, w zależności od regionu jest on przyrządzany i podawany w różny sposób. Główne składniki jakie się w nim znajdują to mięso, każde oprócz wieprzowiny, charakterystyczny gruby makaron, warzywa i dość spora ilość kuminu i świeżej kolendry. Generalnie bardzo smaczne i dość syte, “popchane” charakterystycznym środkowoazjatyckim chlebem – lepioszką może stanowić kompletne danie obiadowe.

Zaraz po kolacji i prysznicu zwalamy się do łóżek. To był dość ciężki, ale efektywny dzień jazdy.

