
Deszczowy Durmitor – Dzień III i IV wyprawy.
To nie tak miało być. Miało być ciepło, bez deszczu, w końcu to Bałkany, Czarnogóra.
I tak się zapowiadało tego dnia.
Poranek w Pljevli napawał optymizmem. Piękne słońce, poranne mgły się rozchodzą, nie za wysoka temperatura, jednym słowem idealna pogoda do jazdy.
Jeszcze tylko poranna wizyta w warsztacie w celu dopompowania kół, które wczoraj złapały kapcia, burek z jogurtem na śniadanie i ruszamy.
Może jeszcze kilka słów na temat burka. Nie. Nie jedliśmy psa na śniadanie. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, iż burek to rodzaj nadziewanego placka wykonanego z ciasta filo bądź yufka, czasami z ciasta francuskiego, bardzo popularny na całych Bałkanach i nie tylko. Nazwa pochodzi od tureckiego czasownika bur-, oznaczającego: zawijać, zakręcać. Można go spotkać w różnych odmianach zarówno jeśli chodzi o wypełnienie (mięso, ser, warzywa, nadzienia słodkie) jak i kształcie. Przeważnie ma on formę grubego naleśnika, pokrojonego na cztery części. Bywa też pod postacią długiego, zrolowanego palucha. Jest niesamowicie pożywny co pozwala na długą jazdę bez uczucia głodu.

Wracając do drogi.
Początkowo przez pierwsze 10 kilometrów jedziemy powoli po płaskim terenie wzdłuż rzeki. W zasadzie nic się nie dzieje. Ruch samochodowy jak na te tereny dość spory więc staramy się jechać zwartym szykiem nie stwarzając zagrożenia na drodze.
W dość spokojnym tempie dojechaliśmy w pewnym momencie do wsi Zabrde, w której postanawiamy zakotwiczyć w miejscowej knajpce z myślą o napiciu się kawy.
Co do samej kawy to mamy wrażenie, że podawanie jej z mlekiem jest tutaj jakąś fanaberią turystów, gdyż miejscowi co do zasady piją kawę czarną. W efekcie w celu realizacji naszego zamówienia (kawa z mlekiem) obsługująca nas Pani musiała wyskoczyć do pobliskiego spożywczaka po mleko, gdyż nie posiadała go w lokalu. Klient nasz Pan można powiedzieć.
W trakcie picia kawy Wojtek stwierdza, że chciałby się na jakiś czas odłączyć i zamiast jechać asfaltem spróbować trochę jazdy terenowej nadkładając nieco drogi.
Jako, że w naszej grupie demokracja trzyma się dobrze nie robimy problemu i po wypiciu kawy rozdzielamy się na dwie ekipy. Ja z Mariuszem ruszamy w kierunku Tary główną drogą, natomiast Wojtek uatrakcyjnia sobie jazdę szutrami.
Jedziemy dalej główną drogą na Żabljak, która powoli zaczyna się wspinać. Na szczęście ruch samochodowy nieco zelżał, a i słońce przestało mocno grzać.
Mapa przejazdu:
Droga trochę się ciągnie, gdyż jedziemy cały czas lasem, bez jakichkolwiek widoków, które pojawią się dopiero na końcówce podjazdu, na wysokości przełęczy Drljino Brdo.
Poruszamy się powoli koło za kołem. Robi się coraz ciężej więc i rozmowy ucichają. Każdy sam jakoś sobie radzi z trudem podjazdu, rozmyśla, czeka kiedy skończy się góra.
W pewnym momencie robimy przerwę, gdyż zatrzymuje nas jakiś kierowca z Włoch i wymachuje kartką z narysowaną drogą do granicy. Jako, że mówi tylko po włosku nie za bardzo wiemy o co mu chodzi. Prawdopodobnie szuka drogi do przejścia granicznego, ale którego nie mamy pojęcia, a jest ich w tym rejonie kilka, zarówno do Serbii jak i do Bośni.
Nie może się z nami dogadać więc odpuszcza, a my jedziemy dalej.
Niestety pogoda zaczyna się psuć. Nadciągają coraz większe chmury, zaczyna mocniej wiać i robi się trochę zimno. Mamy nadzieję, że dojedziemy bez deszczu na przełęcz, a najlepiej za nią, do którejś z wiosek położonych przy drodze, może do jakiejś restauracji.
800 m przed przełęczą zaczyna lać i to tak konkretnie, że nie nadążamy z zakładaniem kurtek. Nie za bardzo jest gdzie się schować więc postanawiamy zawrócić i znaleźć schronienie na miniętej przed chwilą, niedokończonej budowie, na której spędzamy około pół godziny.

W końcu przestaje padać. Wypychamy rowery z budowy i w ostatnich kropelkach deszczu wyjeżdżamy na przełęcz.
Jakiś czas jedziemy po płaskim mijając po drodze kolejne wioski, a w zasadzie osady składające się z kilku domów. W niektórych z nich znajdują się nawet lokale gastronomiczne, jednak mamy wrażenie, że wszystkie są pozamykane. Nie lokalizujemy także żadnego sklepu. Trochę nas to dziwi, gdyż jest to główna droga do kanionu Tary i dalej do Żabljaka, a tu nie ma gdzie wypić kawy, herbaty, ani czegokolwiek kupić.



Po przejechaniu kolejnych kilkunastu kilometrów zaczęliśmy zjeżdżać serpentynami w kierunku Durdevica Tara i słynnego mostu na tej przepięknej górskiej rzece.
Droga jest fantastyczna i zachęca do szybkiego zjazdu, jednak znowu zaczyna padać, a szybkie zjazdy po mokrej nawierzchni są trochę niebezpieczne. Robi się bardzo zimno.
Szybko dojeżdżamy do mostu, robimy kilka fotek i kierujemy się do pobliskiej restauracji. Kiedy do niej dojechaliśmy lało już jak z cebra. Nie tak wyobrażaliśmy sobie pobyt w tym urokliwym miejscu, ale niestety nie mieliśmy żadnego wpływu na pogodę. Dobrze, że w efekcie było się gdzie schować i mogliśmy zjeść coś ciepłego, a konkretnie naszą pierwszą zupę rybną, których kilka na tym wyjeździe jeszcze przetestujemy.


Po kilku minutach od zalogowania się w knajpie nadjechał również Wojtek mocno przemoczony i zziębnięty, więc ciepły obiad również jego postawił na nogi.
W trakcie pobytu w restauracji zastanawialiśmy się jakiś czas co robić. Jechać czy może łapać jakiegoś busa lub ciężarówkę i prosić o podrzucenie do Żabljaka? Perspektywa nie była różowa. Przed nami był dość ciężki, 20 – kilometrowy podjazd, a padający dość mocno deszcz nie zachęcał do jazdy.
Nie mogliśmy jednak zostać nad Tarą. Zbytnio skomplikowałoby to harmonogram naszej jazdy.
Nie było wyjścia. Zapadła decyzja, że jedziemy, a jak się nadarzy okazja to spróbujemy złapać jakiegoś “stopa”. Ruszamy więc powoli w deszczu, mozolnie, metr za metrem, kilometr za kilometrem powoli “robiąc” wysokość.
Wjazd na górę zajął nam ponad 2 godziny, za to na chwilę przestało padać, a naszym oczom ukazał się Durmitor, jedno z najwyższych pasm górskich rejonu Bałkanów Zachodnich przypominający wyglądem nasze Tatry.

Do Żabljaka dojechaliśmy już bez problemów, gdzie dość szybko znaleźliśmy nasz pensjonat zarządzany przez bardzo sympatyczne młode małżeństwo. Okazało się, że będziemy w nim sami, więc cała łazienka i kuchnia, w pełni wyposażona, jest do naszej dyspozycji.
Po szybkim prysznicu i przebraniu się w suche ciuchy ruszamy na zakupy do miasteczka. Żabljak okazuje się dość przyjemnym, małym ośrodkiem turystycznym z kilkoma restauracjami i sklepami spożywczymi. Pewnie w pełni sezonu dość mocno życiem, czego jednak nie było widać w trakcie naszego pobytu. Może pogoda wystraszyła ludzi, którzy pochowali się po domach, a może było jeszcze za wcześnie na początek sezonu.




Ciekawostką w trakcie zwiedzania Żabljaka był, jak się później okazało, przemarsz tegorocznych, miejscowych maturzystów, którzy wzbudzali duży aplauz mieszkańców. Ot, taki zwyczaj.

Niestety wieczorem zaczął nam się trochę spełniać czarny scenariusz. Cały czas potwornie pada i ma tak być co najmniej przez jeszcze jeden dzień. Decydujemy się więc zmienić plany i zamiast zostać dwa dni nad Tarą w kolejnych dniach robimy przerwę w Żabljaku. Jest w końcu czas na porządną regenerację i zrobienie solidnego prania. Jeśli nic w pogodzie się nie zmieni będziemy musieli zmodyfikować trasę na nieco krótszą. Czas pokaże.


