
Sudecka wyrypa rowerowa. W cztery dni z Jeleniej Góry do Kamieńca Ząbkowickiego.
Przygotowując się do przyszłorocznej wyprawy w Pamir, wobec ustępującej powoli pandemii udało nam się zorganizować kilkudniowy przejazd przez Sudety, w Jeleniej Górze zaczynając, na Kamieńcu Ząbkowickim kończąc (niektórzy dojechali nawet do Brzegu).
Wyjazd okazał się bardzo interesujący zarówno pod względem krajobrazowym, zaplanowanych tras jak i towarzyskim, gdyż po raz pierwszy jechaliśmy w tak licznej, ośmioosobowej grupie.
Początkowo mieliśmy powtórzyć zeszłoroczny objazd Tatr, jednak obostrzenia pandemiczne jakie obowiązywały na Słowacji w dniu wyjazdu uniemożliwiły ten plan.
Pozostało nam uderzyć w nasze rodzime Sudety.
Jak się okazało równie atrakcyjne, a jeśli chodzi o skalę trudności przejechanej trasy nawet trudniejsze niż okołotatrzański tour.
Ale od początku.
Dzień I. Doliną Bobru i przez Góry Suche
W dwóch rzutach docieramy pewnego słonecznego poranka do Jeleniej Góry. Krótki posiłek, kawka, przepakowania i ruszamy na trasę. Praktycznie od początku jedziemy Doliną Bobru, przez którą prowadzi Euroregionalny Szlak Rowerowy ER-6.

Sam szlak jest dosyć dobrze oznakowany i towarzyszy nam przez dłuższy czas, aż do Kamiennej Góry, w której zjechaliśmy na fantastyczną ścieżkę rowerową prowadzącą do Krzeszowa.
Tak więc śmigamy wzdłuż Bobru w kierunku Janowic Wielkich. Droga mknie wzdłuż rzeki, wśród łąk i małych wiosek, obok reprezentacyjnego pałacu w Wojanowie i wśród okolicznych skałek otoczenia gór Sokolich. Nie licząc kilku wyniesień praktycznie nie ma na razie żadnych podjazdów.

Co do pałacu w Wojanowie to warto wspomnieć, iż jest on jednym z kilku pałaców zlokalizowanych w okolicy, w tzw. Dolina Pałaców i Ogrodów. Warto się wybrać w to miejsce nie tylko przy okazji, ale dla tych kilku fantastycznie wyremontowanych zabytków.


Jednak wszystko co dobre kiedyś się kończy. Zaraz za Janowicami Wielkimi czeka nas pierwsza premia górska na tym swoistym wyścigu, czyli podjazd do Miedzianki.
Tak jak się spodziewaliśmy już na tym podjeździe doszło do dość znacznego rozerwania peletonu, jednak bez strat w ludziach udało nam się dojechać w krótkich odcinkach czasowych do Browaru Miedzianka, w którym urządziliśmy sobie krótki postój.
Mieliśmy to szczęście, że był czwartek i byliśmy jedynymi gośćmi. W weekendy nie jest tak wesoło, a lokal pęka w szwach.
Po krótkim popasie ruszamy dalej. Droga mija nam dość szybko, chociaż na niektórych odcinkach nawierzchnia drogi jest fatalna, jak chociażby w samej Miedziance. Jednak generalnie nie ma na co narzekać. Znowu dojeżdżamy do koryta Bobru i wraz z nim przeciskając się przez fabryczną część Marciszowa wyjeżdżamy w kierunku Kamiennej Góry.

Droga jest fantastyczna. Piękne widoki, zero dziur, ruch samochodowy znikomy. Małe komplikacje zaczęły się przed Kamienną Górą, gdyż za Dębrznikiem szlak rowerowy przebija się przez budowaną właśnie drogę szybkiego ruchu. Jednak bez problemu można się przecisnąć przez budowę.
Przed Kamienną Górą zauważyliśmy, że nadchodzi burza. Czarne chmury sukcesywnie nas doganiały, więc w trybie nagłym musieliśmy szukać schronienia. Początkowo wybraliśmy stację benzynową, jednak ze względu na małą ilość miejsca i trwający na stacji remont postanowiliśmy pojechać dalej. Ostatecznie w pierwszych kroplach deszczu dojechaliśmy do marketu sieci LIDL i pod dachem przeczekaliśmy godzinną nawałnicę.

Dzięki temu postojowi mogliśmy uzupełnić zapasy płynów i innych odżywek i już napojeni i najedzeni wyruszyliśmy w kierunku Krzeszowa.
Jak na wstępie wspomniałem z Kamiennej Góry do Krzeszowa prowadzi jedna z lepszych ścieżek rowerowych jakimi kiedykolwiek jechałem. Około 7 km świeżutkiego, czystego, wyłączonego z ruchu samochodowego asfaltu biegnącego śladem dawnej linii kolejowej daje mnóstwo satysfakcji z jazdy. Mimo, że krótki jednak warty polecenia kawałek drogi rowerowej.


W ostatnich kropelkach deszczu, pozostałościach po burzy, przejeżdżamy przez Krzeszów. Chciałoby się zatrzymać i zwiedzić miejscowy, słynny zespół klasztorny jednak nie jest nam to pisane w dniu dzisiejszym. Przed nami jeszcze kawał drogi z najtrudniejszym odcinkiem w tym dniu.
Wyjeżdżamy z Krzeszowa zwartą kolumną, niestety drogą krajową. Już tęsknimy za przejechaną przed chwilą ścieżką rowerową. Mimo, że stale podjeżdżamy pod górę praktycznie nie czuć zbytnio wzniesienia. O tym, że jednak podjazd był dość znaczny przekonamy się dojeżdżając do Mieroszowa, przed którym musieliśmy założyć kurtki, a wskazania liczników rowerowych na zjeździe pokazywały prędkość ok. 50 km/h.
Droga z Krzeszowa do Mieroszowa jest bardzo ciekawa widokowo. Praktycznie cały czas jedziemy wśród łąk mijając nieliczne wioski, a i samochodów jak na lekarstwo.

Sam Mieroszów nie robi na nas wrażenia. Senne, trochę rozkopane, przygraniczne miasteczko, w którym pozostajemy tylko na chwilę łącząc rozerwany peleton i uzupełniając płyny (niektórzy w ciągu dnia wypijają 3-4 litry wody).
Przed nami ostatni podjazd w tym dniu do Schroniska “Andrzejówka” w Górach Suchych.
Początkowo łagodnie wyjeżdżamy z Mieroszowa i docieramy do Sokołowska, dawnego, bardzo popularnego uzdrowiska.
Tutaj droga zaczyna się wspinać mocniej, a towarzyszący nam do tej pory asfalt przechodzi w drogę szutrową.
Właściwy podjazd do Schroniska “Andrzejówka” zaczyna się jeszcze w Sokołowsku. Niestety dość mocno się rozrywamy i na pierwszym 1,5 km odcinku różnice czasowe między nami są dość znaczne.

Po zebraniu całej ekipy ruszamy małymi grupkami dalej. Zamiast szlakiem rowerowym postanawiamy pokonać ostatni przed schroniskiem 1,5 km odcinek podjazdu szlakiem turystycznym. Nie wiem jak wygląda nachylenie trasy na szlaku rowerowym, jednak wybrany przez nas wariant po szlaku turystycznym okazał się zbyt stromy do jazdy, przynajmniej w niektórych momentach. Nie chodzi w tym miejscu o kondycję, a o fakt, że przednie koło roweru stawało po prostu dęba i jazda była niemożliwa. Musieliśmy niestety trochę przepchać rowery.
Mimo tych niedogodności, w małych grupkach dotarliśmy do schroniska.
Kilka łyków wody, jakiś batonik, podziwianie okolicznych widoków i ruszamy w dół do Głuszycy. Cały trud podjazdu został nam wynagrodzony. Cóż to był za zjazd. 10 km z prędkościami dochodzącymi do 60 km/h. Na szczęście żadna kura, czy inna przeszkoda nie wpadły nam w szprychy i dojechaliśmy szczęśliwie na dół.
Szybko “przelecieliśmy” przez Głuszycę, malutki podjazd przez park i lądujemy w Browarze Jedlinka na zasłużonym obiedzie i noclegu.
Trasa I-go dnia jazdy:
Dzień II Od Gór Suchych po Góry Bystrzyckie.
Po spokojnej nocy i wspaniałym śniadaniu wyruszamy na kolejny dzień jazdy po godz. 9:00.
Aby ruszyć w kierunku Wyrębiny musieliśmy się trochę cofnąć i przejechać dość ruchliwą drogą (Wałbrzych – Kłodzko) praktycznie przez całą Głuszycę, jednakże po zjechaniu z głównej drogi zaczął nam już towarzyszyć tylko świergot ptaków i dźwięki wiejskiego życia mijanych przez nas osad.

Tak jak w pierwszym dniu początkowo jedziemy wzdłuż rzeczki, tym razem mniejszej – Bystrzycy. Droga już od początku zaczęła się wspinać więc znowu dzielimy się na grupki. Zmęczenie dnia poprzedniego daje u niektórych znać zadyszką i spadkiem tempa.
Ten podział na grupki spowodował, że do Świerków docieramy w dwóch grupach różnymi drogami, na szczęście nikt nie pobłądził i szczęśliwie w ciągu kilu minut udało nam się zebrać razem.

Jeśli jazda przez Wzgórza Wyrębińskie była dla niektórych z nas męcząca to już podjazd do Krajanowa, położonego w górnych partiach Wzgórz Włodzickich dał się niektórym naprawdę we znaki.
To co rekompensowało trudy, to tak jak pierwszego dnia jazdy piękne widoki.
We Wzgórzach Wyrębińskich i Wzgórzach Włodzickich byłem w przeszłości wielokrotnie, jednak z perspektywy siodełka rowerowego ich smakowanie wygląda zupełnie inaczej. Miejsca do których pieszo się nie zachodzi powodują wrażenie jakby się było w całkiem innych rejonach od odwiedzanych wcześniej, a przecież to te same wzgórza, w które jeździmy od lat, jednak jakieś inne.

W Krajanowie przyszło nam trochę zabawić. Zbieranie naszej grupki, mocno rozciągniętej trwało kilkadziesiąt minut. Po dotarciu ostatnich uczestników wyścigu mogliśmy uderzać w kierunku Włodowic. Nie licząc jednego, niespodziewanego podjazdu znowu czekał nas szybki zjazd (nie ostatni w tym dniu), a od Włodowic szusowanie wśród pól i łąk znowu fantastyczną ścieżką rowerową do Ścinawki Górnej.
Od Ścinawki Górnej, prze Ratno zmierzamy dość szybko w kierunku Radkowa. Wielu z uczestników nie zdaje sobie sprawy (chyba na szczęście), że od Radkowa czeka ich jeden z najtrudniejszych podjazdów tego wyjazdu. Dzięki temu w dobrych humorach kierujemy się do Karłowa. Tylko Jacek co jakiś czas sugeruje, że “chyba jedzie na zaciągniętym hamulcu” bo nijak nie może nadążyć za resztą peletonu.
Odrzucając na bok żarty trzeba wspomnieć, że od początku wyjazdu pokonaliśmy już sporo podjazdów, więc każdy z nas był już trochę podmęczony.
Jednak droga do Karłowa sama się nie zrobi. 10 kilometrów podjazdu i 400 m różnicy wzniesień praktycznie od samego początku zdziesiątkowało peleton. Mozolnie każdy z nas, własnym tempem walczył z mijanymi metrami i kilometrami podjazdu. Na szczęście duża część podjazdu prowadziła zacienionym terenem, więc przynajmniej upał nam nie doskwierał.

Po raz kolejny udało się jednak pokonać górę. Mimo godzinnej różnicy dojazdu między pierwszym, a ostatnim kolarzem naszego peletonu nikt zbytnio nie narzekał. Krótka regeneracja w Karłowie i obietnica długiego zjazdu do Dusznik Zdroju podziałały mobilizująco na ekipę. Postanawiamy pomału jechać do Dusznik Zdroju. Niestety przed zjazdem musimy jeszcze trochę podjechać, ale nagroda w postaci zjazdu w końcu nadeszła.
Tak jak przy zjeździe do Głuszycy dzień wcześniej znowu mkniemy z prędkością dochodzącą do 60 km/h. Fantastyczny, świeżo wyremontowany asfalt zachęca do szybkiej jazdy. Szkoda, że tak szybko się kończy, mimo że było to 10 kilometrów. Niestety wydaje się, że podjazd takiego odcinka trwa w nieskończoność, a zjazd mija w mgnieniu oka, ale taka to już dola kolarza, że wszystko co dobre szybko się kończy.
W Dusznikach robimy średnio długi postój przy markecie spożywczym. Znowu trzeba uzupełnić płyny i inne zapasy, tym bardziej że jest to ostatni sklep w tym dniu. Zaraz wyjedziemy z Dusznik i nie będzie możliwości zrobienia jakichkolwiek zakupów, a droga przed nami niełatwa.

Przejeżdżamy przez Duszniki Zdrój. Szybko mijamy miejscowy rynek, Park Zdrojowy i wypadamy jego przedłużeniem na drogę prowadzącą do Lasówki. Znowu mozolny podjazd, znowu jest ciężko, nogi przestają współpracować. Pocieszające jest to, że zaraz po wjeździe czeka nas kilkukilometrowy bardzo fajny zjazd aż do Mostowic. Dołujące – podjazd na Przełęcz Spaloną, na której planujemy rozbić namioty.


Pod koniec dnia dojeżdżamy w kilku grupach do Schroniska “Jagodna” na Przełęczy Spalonej, gdyż to przy nim zlokalizowane jest małe pole namiotowe, na którym zamierzamy się rozbić. Pole namiotowe jest płatne w kwocie 25 zł od osoby. Jednak dzięki temu mamy swobodny dostęp do pryszniców i wszystkich dobrodziejstw schroniska oprócz pokoi noclegowych.
Siedząc w schroniskowej jadalni pałaszujemy fantastyczną obiadokolację popijając ją zmrożonym, rzemieślniczym piwem. Warto było się trochę namęczyć, żeby tu wjechać. Satysfakcja jest wielka, szczególnie wśród kolegów będących pierwszy raz na tego typu wyprawie.
Trasa II-go dnia jazdy:
Dzień III Survival Masywu Śnieżnika.
No może nie aż tak, ale prawie.
Zanim to jednak miało nastąpić czekał nas kawałek dobrze zaczętego dnia.
Budzimy się ok. 6:00, przynajmniej niektórzy. Szum palnika gazowego i zapach świeżo przygotowanej w kawiarce, mocnej kawy powala.


W takich chwilach docenia się miejsce, w którym się jest, ciszę i spokój. Nikt jeszcze nie myśli co go dzisiaj czeka. Po prostu pijemy kawę i delektujemy się chwilą.
Na schroniskowe śniadanie musimy poczekać do godziny 9:00. Niestety dopiero o tej godzinie zaczyna funkcjonować kuchnia. I to jest chyba jedyny mankament Schroniska “Jagodna”. Wielu turystów wychodzi na trasę grubo przed uruchomieniem bufetu. My jednak cierpliwie czekamy na możliwość spróbowania miejscowej jajecznicy na boczku i innych przysmaków.

Na trasę ruszamy w zasadzie zaraz po śniadaniu. Obozowisko zwinęliśmy już wcześniej, a i sakwy dawno spakowane.
I co? Jak nigdy do tej pory, na początek fantastyczny zjazd aż do Bystrzycy Kłodzkiej. Znowu wiatr wyciska łzy spod okularów, a kurtka przeciwwiatrowa ratuje organizm przed wychłodzeniem.
Po zjechaniu w dół musimy się jednak rozbierać. Zaczyna się przejazd po nierównościach Bystrzycy Kłodzkiej. Góra, dół, góra, dół. W końcu docieramy do drogi wylotowej na Długopole Zdrój.

W tym miejscu rozdzielamy się z częścią kolegów, którzy jadą do Kamienicy pod Stroniem Śląskim, gdzie mamy zaplanowany kolejny nocleg w pensjonacie Monte Neve, przez Przełęcz Puchaczówkę. Większość z nas uderza w kierunku na Międzygórze i położony nad nim najwyższy punkt wyprawy – Przełęcz Śnieżnicką (1123 m n.p.m.).
W związku z faktem, że autor artykułu jechał z większością grupy przez Międzygórze w opisie skupimy się się na tym wariancie.
Gwoli zgodności jednak z faktami chciałem tylko nadmienić, iż dwuosobowa grupa jadąca przez Przełęcz Puchaczówkę szczęśliwie, choć nie bez problemów (pobłądzenie i nadrobienie ok. 10 km trasy), dotarła do Kamienicy i czekała już na nas wcześniej.
Po rozstaniu większość z nas ruszyła w kierunku Międzygórza. Znowu jedziemy wzdłuż rzeki, tym razem Nysy Kłodzkiej, znowu pofałdowanym terenem szybko mijając Długopole Zdrój i Domaszków.
Mimo, że droga z Domaszkowa do Międzygórza wydaje się prowadzić po płaskim nie jest to prawda. Co chwilę zmieniamy przełożenia, trudno dobrać właściwe. Wprawdzie niewidocznie, ale teren cały czas się wznosi. Dość zmęczeni dojeżdżamy do Międzygórza w kilkunastominutowych odstępach. Życie ratują nam zimne lody serwowane w barze przy głównej ulicy.
Samo Międzygórze trochę nas zaskoczyło. Dojechaliśmy do niego około południa i mimo, iż była to sobota, turystów w tym popularnym letnisku było jak na lekarstwo. Nie wiem czym to było spowodowane. Przyzwyczajony jestem, że w sezonie, a w weekendy szczególnie Międzygórze zawsze tętni życiem. Cóż, widać takie mamy czasy.

Jakoś nikomu nie chciało się ruszać. Ciągle mieliśmy w pamięci wczorajszy podjazd do Karłowa, a ten przed nami miał być jeszcze trudniejszy. I był.
Od samego początku jedziemy praktycznie na najwyższych przełożeniach mozolnie przebierając nogami. Jednak dopóki jechaliśmy asfaltem nachylenie drogi było wprost proporcjonalne do spadku strumienia, jednak nie trwało to długo i po kilkunastu minutach się skończyło.
Kiedy przysłowiowy “sołtys zwinął asfalt” zaczęliśmy się wspinać na grzbiet Smrekowca. Ponownie się podzieliliśmy, a każdy powoli kręcił własnym tempem. Nie będę ściemniał jak było fajnie. Niestety było bardzo ciężko i dojazd na Przełęcz Śnieżnicką zajął nam sporo czasu. Oprócz wzrostu wysokości również podłoże nie sprzyjało podjazdowi. Droga była różnej jakości, czasami fajny, równy szuter, czasami osuwające się kamienie powodujące boksowanie kół w miejscu.

Jednak znowu się udało.
Na szacunek w tym miejscu zasługuje kolega Darek, który jako jedyny zdecydował się dojechać do Schroniska “Na Śnieżniku”. Gratulacje!!!
Przełęcz Śnieżnicka była ostatnim podjazdem w tym dniu. Wydawałoby się, że teraz szybko zjedziemy do Kamienicy, ale nie było to takie proste. Droga z przełęczy w dół okazała się makabryczna. Duże, wystające kamienie skutecznie uniemożliwiały szybki zjazd. Kiedy w końcu dojechaliśmy na dół ręce były tak zgrabiałe od zaciskania palców na klamkach hamulców, że wymagały wręcz rehabilitacji.
Przejazd przez Kamienicę, łagodnie w dół to już była istna wisienka na torcie. Szybko podążaliśmy w kierunku pensjonatu, tym bardziej, że zaczynało nieco padać.
Zbieraliśmy się na noclegu jeszcze jakiś czas. Podczas kiedy część z nas była już wykąpana i delektowała się świeżo zaparzoną kawą ostatni dojeżdżali dopiero do mety.
Nic nie stało już na przeszkodzie w delektowaniu się pysznym obiadem i błogim odpoczynkiem, a w efekcie końcowym słodkim snem (niektórzy udali się na spoczynek już o 18:00).
Trasa III-go dnia jazdy:
Dzień IV Czas wracać do domu
Wszystko co dobre szybko się kończy. Tak było i w tym wypadku. Po trzech dniach bardzo intensywnej jazdy, z dużą ilością podjazdów, pozostał nam ostatni odcinek wycieczki – powrót do domu, a przynajmniej do stacji kolejowej, z której mieliśmy odjechać do Wrocławia.
Na starcie było pewne, że dwóch kolegów jedzie pociągiem. Reszta uzależniała tę kwestię od pogody, która niestety diametralnie się zmieniła. Oprócz wydatnego spadku temperatury wiał również bardzo silny wiatr.
Mimo tych niesprzyjających warunków pożegnaliśmy się z właścicielami pensjonatu i ruszyliśmy w kierunku Lądka Zdroju. Droga miła, łatwa i przyjemna, lekko z górki, fajną ścieżką rowerową.
W Lądku Zdroju przyszedł czas na rozłąkę z częścią kolegów, którzy skierowali się na Przełęcz Lądecką i dalej w kierunku Brzegu. Plan mieli taki, żeby dojechać do Grodkowa, a stamtąd pociągiem do Brzegu. Jednak okazali się bardzo wytrwali i dojechali do samego Brzegu. Wielki szacun i gratulacje.

Pozostała część ekipy ruszyła w kierunku na Złoty Stok. Nas również czekał wjazd na przełęcz – pod Jawornikiem Wielkim. Okazało się, że był to ostatni podjazd w tym dniu. Dość długi, jednak nie sprawiający większych problemów. Po zebraniu się wszystkich na przełęczy zaczęliśmy zjeżdżać do Złotego Stoku. Cóż to był za zjazd. Znowu duże prędkości, wiatr we włosach i ułańska fantazja to jest to. Tylko zakręty zmuszały nas do częściowego wyhamowywania.

Po dojeździe do Złotego Stoku, bez większego ociągania ruszyliśmy do Kamieńca Ząbkowickiego. Wtedy to zapadła decyzja, że wszyscy wracamy pociągiem do Wrocławia.
Niestety przeciwny, porywisty wiatr, wprost wtłaczający powietrze do ust, skutecznie uniemożliwiał efektywną jazdę.
Tym samym Kamieniec Ząbkowicki okazał się miejscem docelowym wycieczki. Pozostało nam godzinne oczekiwanie na pociąg i powrót do Wrocławia, w którym wylądowaliśmy ok. godziny 15:00.

Trasa IV-go dnia jazdy:
Kilka informacji praktycznych
Przedstawiony opis wycieczki jest tylko jednym z wielu możliwych do zrealizowania wariantów trasy, również z wykorzystaniem przygranicznych terenów czeskich.
Niewątpliwie bardzo dużym udogodnieniem jest fakt rozciągania się Sudetów wzdłuż popularnych linii kolejowych ciągnących się z Wrocławia w kierunku Szklarskiej Poręby, Kłodzka czy Głuchołaz. Pozwala to na dowolne zaplanowanie startu i mety wycieczki, zarówno jedno jak i wielodniowej.
Przy większych grupach należy jedynie pamiętać, że liczba miejsc na rowery oferowana w pociągach jest ograniczona i wszyscy mogą się nie zmieścić.
Co do noclegów to nie odkryję Ameryki stwierdzeniem, że jest ich mnóstwo. Niestety czasami zdarza się obecnie praktyka polegająca na nie udzielaniu noclegów na jedną noc, głównie w weekendy. Właściciele obiektów noclegowych wolą sprzedać 2-3 noclegi niż 1 blokując pozostałą część weekendu.
Jeśli jednak nie jest dla Was problemem nocleg w namiocie to ww. problem można bardzo łatwo rozwiązać. Pól biwakowych w Sudetach jest mnóstwo, trzeba się tylko trochę rozejrzeć. Warunek jest tylko jeden – nie możemy przy tej okazji łamać prawa.
Mam nadzieję, że artykuł, zdjęcia oraz krótki filmik podobały się. Teraz już naprawdę pojawi się pierwszy z artykułów o Bułgarii (częściowo jest już napisany).

