Gdzie szum Prutu, Czeremoszu Hucułom przygrywa…
Minęło prawie 20 lat od chwili, kiedy pierwszy raz zawitaliśmy w Karpaty Ukraińskie. Nieosiągalne marzenie studenckie, kiedy to w latach 80-tych minionego stulecia przepisywaliśmy przedwojenny przewodnik po Karpatach Wschodnich nie myśląc o tym, że kiedykolwiek uda nam się w nie pojechać. A jednak marzenia się spełniają i do wspomnień z tego spełnienia marzeń chciałem Was dzisiaj zaprosić.
Jako, że był to dla nas na ówczesne czasy kierunek dość egzotyczny prawie rok zajęło nam zbieranie informacji na temat możliwości dojazdu i powrotu, noclegów, szlaków turystycznych, kompletowanie map czy też przewodników.
A nie było łatwo. Internet dopiero raczkował, chociaż i tak udało nam się przeczytać opisy kilku wypraw w rejon Czarnohory i Świdowca, bo tam ostatecznie trafiliśmy, a przewodników było jak na lekarstwo (udało nam się dostać tylko jeden autorstwa Pana Janusza Gudowskiego, pt. “Ukraińskie Beskidy Wschodnie tom 2, Na beskidzkich szlakach”, wyd. DIALOG). Jeśli chodzi o mapy to najlepsze okazały się reprinty przedwojennych polskich i austriackich map sztabowych, w trochę dużej skali, bo 1:100 000, ale dało się na nich pochodzić.
Po roku przygotowań w końcu nastał dzień wyjazdu.
Zapakowaliśmy się więc pewnego sierpniowego dnia roku 1999 do pociągu pośpiesznego relacji Wrocław – Przemyśl, a że mieliśmy wykupione kuszetki udało nam się nawet trochę pospać.
Po przyjeździe do Przemyśla, zaraz na peronie dorwała nas Babcia – Kurier, która zbierała chętnych na przejazd autobusem do Lwowa. Jako że nie mieliśmy zbytnio rozeznania co do możliwości dotarcia do Lwowa propozycja Babci bardzo nam odpowiadała i około godz. 10:00 wyruszyliśmy w drogę do Lwowa.
Mimo tego, że z Przemyśla do Lwowa jest raptem ok. 100 km i klasyczny autobus typu PKS pokonuje taki odcinek w około 2 godziny nam nie dane było dojechać do Lwowa tak szybko.
Wszystko przez marazm jaki panował na przejściu granicznym w Medyce. Po szybkim dojeździe z Przemyśla na przejście graniczne silnik autobusu został zgaszony, a nam nie pozostało nic innego jak czekać na odprawę celną i graniczną ze strony służb ukraińskich (po polskiej stronie formalności zostały załatwione bardzo sprawnie). Mimo, że nie było jakiejś wielkiej kolejki (przed nami były tylko dwa autobusy) praktycznie nie posuwaliśmy się w temacie odprawy do przodu. Taka sytuacja trwała ok. 4 godzin, kiedy to wreszcie ktoś przyszedł, zebrał paszporty i po kolejnych kilkudziesięciu minutach udało nam się w końcu wyruszyć w kierunku Lwowa.
Mimo, że sama jazda przebiegała bezproblemowo w efekcie po dotarciu do Lwowa okazało się, że wszystkie autobusy odjeżdżające w kierunku Stanisławowa, Worochty, Żabiego (Werchowyny) już odjechały. Pozostało nam czekać, aż coś w tej materii się wyjaśni. Na szczęście pod wieczór, chyba ok. godz. 18:00 jechał jeszcze jeden autobus do Jaremczy. Załadowaliśmy się więc do niego i razem z grupą turystów z Torunia pojechaliśmy do tej pięknej miejscowości, chociaż o jej uroku mogliśmy się przekonać dopiero następnego dnia, gdyż dojechaliśmy na miejsce krótko przed północą.
Nasz kierowca podrzucił nas do dworca kolejowego w Jaremczy i podał informację, że ok. godz. 3:00 w nocy ma być pociąg w kierunku Worochty. Niestety żadnego pociągu nie było i przyszło nam spędzić noc w poczekalni dworcowej.
Kiedy nastał ranek postanowiliśmy się trochę rozruszać i ruszyliśmy „w miasto”, a w zasadzie „w wieś”. Jaremcza okazała się bardzo przyjemną miejscowością z dużą ilością przedwojennej zabudowy pensjonatowej, niestety w dość kiepskim stanie technicznym. Pozostałe budynki, rodem z lat 60-tych miały charakter małych koszmarków budowlanych, zupełnie nie pasujących do otoczenia.
Przemierzając Jaremczę w pewnym momencie zobaczyliśmy grupkę ludzi stojących na placyku przypominającym przystanek autobusowy. Jak się okazało czekali oni na autobus do Worochty, który miał zaraz przyjechać. Popędziliśmy więc na nasz dworzec kolejowy po plecaki, pożegnaliśmy się z ekipą z Torunia i wróciliśmy na przystanek autobusowy. Faktycznie autobus przyjechał po kilku minutach. Cudem udało nam się do niego wsiąść. Ścisk był niemiłosierny. Dodatkowo w podłodze autobusu, bezpośrednio koło naszego miejsca przesiadywania, była półmetrowej średnicy odsłonięta dziura, do której wpadnięcie groziło śmiercią.
Na szczęście bez strat w ludziach udało nam się szczęśliwie dojechać do Worochty, z której natychmiast złapaliśmy autobus do Żabiego, do której dojechaliśmy około południa. Niestety nie udało nam się dorwać jakiegokolwiek autobusu do Szybenego, jednej z ostatnich wiosek przed granicą ukraińsko – rumuńską.
Pozostało szukać transportu wśród miejscowych. Na szczęście nie było z tym większych problemów. Udało nam się wynająć busa za około 300 hrywien, a że towarzyszyło nam jeszcze dwóch Polaków, którzy próbowali z kolei dostać się w rejon Połonin Czywczyńskich, koszt okazał się niezbyt wysoki. Mankamentem okazał się jedynie czas wyjazdu z Żabiego, gdyż nasz kierowca mógł z nami jechać dopiero o 15:00. Ten tzw. „czas wolny” spędziliśmy w miejscowej knajpce na degustacji kawy i miejscowego piwa,
W końcu po wybiciu godziny 15:00 zapakowaliśmy się do busa i ruszyliśmy w drogę. Po przejechaniu pierwszych kilku kilometrów zrozumieliśmy dlaczego tak dużo zapłaciliśmy za transport. Okazało się, że droga do Szybenego jest w tragicznym stanie. Ostatnie jakiekolwiek prace na niej miały miejsce prawdopodobnie jeszcze przed II Wojną Światową. Ilość dziur, wykrotów, zerwanych mostków, które przejeżdżaliśmy przeszła nasze jakiekolwiek wyobrażenie. Jednak dzięki naszemu kierowcy udało nam się ok. godz. 17:00 dotrzeć szczęśliwie do Szybenego.
Wydawało się, że w końcu po dwóch dobach jazdy możemy wyjść na trasę. Nic bardziej mylnego.
Po dojeździe do Szybenego drogę zagrodził nam szlaban i posterunek ukraińskiej straży granicznej. Przywitał nas „sołdat” i o zgrozo poprosił o „propuski” zezwalające na przebywanie w strefie nadgranicznej. W tym momencie szczęki nam opadły, gdyż „u nas propusków niet”.Z pomocą ruszył nam nasz kierowca. Spytał czy mamy papierosy, poprosił o dwie paczki (mieliśmy cały „wagon” na ewentualne płatności w naturze) i udał się do leżącej za szlabanem strażnicy pograniczników.
Po kilkunastu minutach wyszedł z niej w towarzystwie kolejnego żołnierza, tym razem kapitana. Po kilku zdawkowych pytaniach: Skąd jesteście? Dokąd zmierzacie? Na ile dni? Otrzymaliśmy stosowne „propuski” uprawniające do przebywania w strefie nadgranicznej, a dokładnie do wycinki drewna w niej. Jednocześnie zostaliśmy poinformowani o konieczności wykupienia biletu wejściowego do parku narodowego, który powinniśmy nabyć w leśniczówce.
W końcu, po krótkim pożegnaniu, udaliśmy się na trasę po drodze załatwiając bilety wejściowe do parku narodowego. I tutaj znowu problem. Weszliśmy do leśniczówki, a tam na pozór ani żywego ducha. Okazało się, że leśniczy śpi pod pierzyną. Musieliśmy go obudzić. Mimo tego wtargnięcia pan leśniczy sprzedał nam dwa bilety wejściowe. Tym samym zakończyliśmy nasze perypetie logistyczno – administracyjne i mogliśmy w końcu jak ludzie zacząć marszrutę i spokojnie napawać się otaczającymi nas widokami.
Zaczęliśmy więc mozolną wędrówkę doliną Pohorylca w kierunku polan podszczytowych Popa Iwana (2 022 m).
Ścieżka wiła się raz po jednej, raz po drugiej stronie potoku. Niejednokrotnie przejście na drugą stronę było dosyć karkołomne, gdyż prowadziło po przewróconym, dość wilgotnym pniu drzewa i lądowanie w potoku było bardzo prawdopodobne, tym bardziej że zaczął padać deszcz, a my mieliśmy do pokonania jeszcze kilka ładnych kilometrów. Pomału jednak pięliśmy się w górę, aż do opuszczonej gajówki nieopodal ruin dawnego schroniska AZS w Warszawie.
Okazało się, że w gajówce jest sucho, a ponadto wyposażona jest ona w całkiem wygodne, wymoszczone sianem nary. Całość dopełniał piec kaflowy, w którym udało nam się rozpalić, co pozwoliło na wysuszenie przemoczonych ubrań i butów oraz zasnąć w cieple. W nocy niespodziewanie na chwilę zbudziła nas mysz, która buszując po stole wpadła do jednej z naszych misek i nie mogła z niej wyjść.
Poranek następnego dnia zaczęliśmy od szybkiego śniadania. Jednak zanim udało nam się wyjść z gajówki zostaliśmy nawiedzeni niespodziewanymi gośćmi. Do gajówki weszło mianowicie czterech Ukraińców, którzy po kilku minutach zawinęli się i poszli dalej. Do dzisiaj nie wiemy kto to był, pasterze, kłusownicy czy przemytnicy. Przez krótki moment czuliśmy się nieco niekomfortowo, gdyż nie wiedzieliśmy czego się po nich spodziewać. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
Kilka minut po Ukraińcach również i my opuściliśmy gajówkę. Pomału, wzdłuż potoku Pohorylca wspinaliśmy się w kierunku Papa Iwana. Pogoda dopisywała, zaczynało pojawiać się słońce, a i wiatr nieco zelżał. Po drodze spotykaliśmy spore ilości grzybów, jednak ich nie zrywaliśmy, gdyż nie było ich jak przetworzyć.
Po kilku godzinach marszu dotarliśmy do głównej grani Czarnohory i ruszyliśmy w kierunku Popa Iwana, monumentalnego, rozłożystego szczytu Czarnohory, chyba najbardziej rozpoznawalnego, chociażby z racji istniejących na jego wierzchołku ruin dawnego, polskiego obserwatorium astronomicznego.
Zachęcam do lektury opisów burzliwych losów obserwatorium zwanego “Białym Słoniem”, szczególnie do artykułu Pana Władysława Midowicza opublikowanego w monografii PŁAJ 2 (link tutaj: O Białym Słoniu na Czarnohorze)
Po dojściu na szczyt zaczęliśmy się napawać widokami, które z Popa Iwana są naprawdę imponujące. Jak okiem sięgnąć rozciągało się przed nami morze gór. Od Beskidów Pokuckich poprzez kolejne szczyty Czarnohory, Gorgany oraz Karpaty Marmaroskie i Alpy Rodniańskie już po rumuńskiej stronie granicy. Nawet nie przypuszczaliśmy, że za kilka lat dane nam będzie również je schodzić , i że obecny wyjazd nie jest ostatnim na Ukrainie. Karpaty Rumuńskie również uda nam się zaliczyć, ale o tym kiedy indziej.
Po spędzeniu kilkudziesięciu minut na szczycie pora była ruszać w dalszą drogę, tym bardziej, że pogoda zaczynała się znowu psuć. Zarzuciliśmy więc plecaki i ruszyliśmy w kierunku Jeziorka Niesamowitego, gdyż nad nim planowaliśmy się rozbić. W między czasie zorientowaliśmy się, że skończyła nam się woda. Nie pozostało więc nic innego jak zatankować w kałuży. Wodę później przegotowaliśmy i jakoś na niej daliśmy radę przeżyć.
Tymczasem chmury zaczęły coraz bardziej gęstnieć, a na wysokości Dzembroni (1 880 m) złapał nas niestety deszcz. Szybko zdecydowaliśmy się na rozbicie namiotu, żeby przeczekać ulewę. Deszcz padał około godziny, a że było już dość późno postanowiliśmy zostać na nocleg na grani. Na szczęście wieczorem dość ładnie się wypogodziło i mogliśmy z wnętrza namiotu zachwycać się widokami Karpat Marmaroskich i Alp Rodniańskich. Spać poszliśmy dość wcześnie, gdyż nie było co robić, a kolejny dzień zapowiadał się na dość długi.
Nie dane nam było jednak spać spokojnie. W nocy zrobiło się bardzo zimno. Mimo, że spaliśmy za granią dość mocno wiało, a pałąki namiotu wyginały się na wszystkie strony. Nigdy wcześniej, ani nigdy później tak nie zmarzłem jak tej nocy. Była to dla mnie nauczka, że przy tego typu wyprawach należy zabrać naprawdę porządny śpiwór, o bardzo dobrych parametrach termicznych. Ciepło zrobiło się dopiero wówczas, kiedy odpaliliśmy kuchenkę w namiocie, a to z kolei groziło spaleniem namiotu.
Po ciężkiej nocy ruszyliśmy na szlak. Szło nam się całkiem dobrze. Przez całą drogę nie było jakichś zbytnich podejść, czy spadków terenu. Przejście grani Czarnohory w dużym stopniu przypomina wędrówkę po Karkonoszach. Problemem jest jedynie wejście na grań, która oscyluje w okolicach 2 000 m n.p.m.
Pogoda również się wykrystalizowała. Dzięki temu mogliśmy podziwiać wspaniałe widoki zarówno samej Czarnohory, jak i pasm ją otaczających. Przechodząc powyżej Jeziorka Niesamowitego zauważyliśmy duże ilości śmieci pozostawione przez obozowiczów. Szkoda, że tak piękne miejsce jest tak traktowane przez turystów.
Mijając Jeziorko Niesamowite weszliśmy na Turkuł (1 932 m) i dalej na Dancerz ( 1 850 m), Pożyżewską (1 822 m) i Breskuł (1 911 m). Z tego ostatniego mogliśmy podziwiać potężną sylwetkę Howerli (2 058 m), najwyższego szczytu Czarnohory i podejście na nią, biegnące wzdłuż dawnej granicy polsko – czechosłowackiej. Na marginesie, cała nasza wędrówka Czarnohorą od Popa Iwana do Howerli przebiegała wzdłuż tej granicy, o czym świadczyły dość dobrze zachowane słupki graniczne. Były one również dobrymi punktami orientacyjnymi, gdyż każdy z nich posiadał numer, który był również odwzorowany na naszej przedwojennej mapie sztabowej WiG-u, dzięki czemu mogliśmy dokładnie określić nasze położenie.
Po zejściu z Turkuła ruszyliśmy na Howerlę. To podejście bardzo nas wykończyło. Biegło od przełączki wprost na szczyt bez jakichkolwiek zakrętów, przez co nasze tempo dość znacznie spadło. Poruszaliśmy się praktycznie od słupka granicznego do słupka.
Kilkadziesiąt minut później stanęliśmy na szczycie. Panorama jaka roztaczała się z niego, w tym pasma Świdowca do którego się przymierzaliśmy, wynagrodziła nam trudy wędrówki, a dość długi popas pozwolił na regenerację już dość mocno nadszarpniętych naszych sił.
Po około godzinie postanowiliśmy schodzić w dół w kierunku Zaroślaka. W związku z faktem, iż poprzedniej nocy bardzo zmarzliśmy postanowiliśmy zanocować pod dachem, w dawnym schronisku Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego na Zaroślaku, które zostało przemianowane na ośrodek przygotowań olimpijskich.
Po zejściu w dół i dotarciu do schroniska zaczęliśmy negocjacje cenowe, które zakończone sukcesem. Dostaliśmy pokój dwuosobowy z widokiem na skarpę i obsypującym się sufitem. Jako, że nasz stan sanitarny pozostawiał sporo do życzenia poprosiliśmy panią z recepcji o klucz do łazienek z prysznicami. Okazało się, że z pryszniców możemy skorzystać, ale dopiero wtedy, jak wykąpią się sportowcy, czyli po godzinie 22:00.
Nasz poziom zmęczenia był tak duży, że w efekcie zrezygnowaliśmy z prysznica i dokonaliśmy kąpieli w umywalce naszego pokoju. Podłoga trochę pływała, ale jakoś daliśmy radę się umyć, a o 22:00 już dawno spaliśmy.
Kolejny poranek przywitał nas piękną pogodą. Bez zbytniego ociągania wyszliśmy z naszego “schroniska” i ruszyliśmy w kierunku Zawojeli. Plan na ten dzień nie był zbyt ambitny jeśli chodzi o trasę, ale dość wymagający logistycznie. Musieliśmy się bowiem przemieścić z Zaroślaka w Czarnohorze do Rachowa i wyjść w masyw Świdowca.
Nasza trasa nie była zbyt skomplikowana, gdyż cały czas, aż do przysiółka Ardżeluża szliśmy bitą drogą. Po drodze zaliczyliśmy krótki popas w Zawojeli i po kolejnych kilkudziesięciu minutach zajęliśmy strategiczne miejsce przy drodze do Worochty łapiąc “stopa”.
Kiedy tak staliśmy w pewnym momencie przejechał obok nas wojskowy “gazik”, który po chwili zatrzymał się z piskiem opon. Pomyśleliśmy, że znowu czekają nas problemy, gdyż ze służbami mundurowymi na Ukrainie nigdy nic nie wiadomo. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy z samochodu wysiadł “nasz” kapitan ze strażnicy w Szybenem. Strzeliliśmy niedźwiedzia, jak starzy przyjaciele i gdybyśmy mieli wódeczkę to pewnie machnęlibyśmy po “stakańczyku”. Nasz kapitan po kilku minutach rozmowy niestety nas przeprosił, że nie może dłużej zabawić, ale obowiązki wzywają go do Szybenego. Po kolejnych uściskach wsiadł do auta i odjechał w przeciwnym kierunku niż nasz.
Na szczęście po kilku minutach udało nam się złapać podwózkę do Worochty i znowu pomocne okazały się posiadane zapasy papierosów, gdyż przejazd kosztował nas dwie paczki fajek.
Po dotarciu do Worochty musieliśmy się szybko zorientować w terenie i znaleźć dworzec kolejowy. Wiedzieliśmy jedynie, że około południa będzie jechał pociąg do Rachowa, więc nie zwlekając ani chwili wpadliśmy na dworzec. Okazało się, że pociąg faktycznie będzie za kilka minut i o dziwo faktycznie przyjechał i to bez zbytniego spóźnienia.
Mimo, że człowiek kilka lat żyje na tym świecie okazuje się, że cały czas coś go zaskakuje. Po znalezieniu miejsca w pociągu niestety stwierdziliśmy, że coś cały czas niezbyt dobrze pachnie. Okazało się, że mamy do czynienia z mieszanką potu, alkoholu i zapachów z toalety. Niestety drzwi do toalety się nie zamykały, natomiast okna w wagonie się nie otwierały. Trzeba to było jakoś przeżyć.
To co nas jeszcze zaskoczyło to brak nazw stacji na większości przystanków kolejowych. Z początku się trochę denerwowaliśmy, czy będziemy wiedzieli kiedy mamy wysiąść, ale po ustaleniu, że Rachów jest stacja docelową ciśnienie nam zeszło i już ze spokojem mogliśmy podziwiać przewijające się za oknem krajobrazy.
Kiedy dojechaliśmy do Rachowa wszyscy zaczęli się zbierać, więc doszliśmy do wniosku, że dojeżdżamy do stacji końcowej. nasze przeczucie okazało się trafne i razem z dość dużą ciżbą ludzi wylaliśmy się na peron.
Jako, że dawno nie byliśmy w cywilizacji doszliśmy do wniosku, że trzeba coś zjeść. Udaliśmy się więc do restauracji w pobliżu dworca kolejowego, zamówiliśmy jakiś gulasz i piwko, ustaliliśmy mniej więcej nasze położenie, a po posiłku ruszyliśmy na trasę.
Kierunek złapaliśmy w miarę dobry, jednak ilość ścieżek, które mniej więcej podążały w kierunku naszego miejsca noclegowego była na tyle duża, że spytaliśmy o drogę miejscowego Hucuła. Był on na tyle uprzejmy, że specjalnie dla nas zboczył z drogi i pokazał nam kierunek i właściwą ścieżkę, która w ostateczności po kilku dniach miała nas zaprowadzić na najwyższy szczyt Świdowca, czyli Bliźnicę (1 883 m).
Zanim to jednak nastąpiło, na razie trzeba było znaleźć jakieś miejsce na rozbicie namiotu. Ponieważ dzień chylił się już ku końcowi postanowiliśmy się rozbić na łące nad Rachowem.
Byliśmy przekonani, że to już koniec atrakcji w tym dniu. Jednak byliśmy w błędzie. Jakiś czas po rozbiciu namiotu pojawił się na koniu miejscowy chłopak i spytał czy chcemy naturalnej wody mineralnej, a jeśli tak to jeden z nas może iść z nim do źródła. Wziąłem więc kilka butelek i ruszyliśmy po wodę. Źródło miało być zaraz za przysłowiowym zakrętem, jednak odległość ta wydłużyła się do kilku kilometrów i prawie dwóch godzin nieobecności. Na szczęście w drodze powrotnej zapakowałem się na konia i jakoś, już po ciemku wróciliśmy do namiotu.
Będąc dumnym z załatwienia tej świetnej wody pomyśleliśmy, że nic tak dobrze nam nie zrobi jak wieczorna herbatka na mineralce. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że woda jest słona i nie nadaje się do parzenia herbaty. Trudno. Jakoś trzeba było to przeżyć i już bez innych atrakcji położyć się spać, tym bardziej że kolejny dzień miał być dość długi i wyczerpujący.
Ranek pierwszego dnia w Świdowcu był piękny. Z łąki, na której byliśmy rozbici namiotem rozpościerał się piękny widok Rachowa i okolicy. Nie zwlekając wiele przyjęliśmy małe śniadanie z herbatką, tym razem na zwykłej, a nie mineralnej wodzie i dość wcześnie wyruszyliśmy na trasę. Powodem wczesnego wyjścia był coraz bardziej odczuwalny upał, który dosięgnął nas już dzień wcześniej.
Na naszą niekorzyść wpływał także fakt, iż przez cały dzień marszu nie mieliśmy ani grama cienia, gdyż cała wędrówka przebiegała po terenie połoninnym bez choćby jednego drzewa. Na szczęście nie cierpieliśmy na brak wody, gdyż udało nam się zatankować do pełna w okolicach szczytu Doużina (1 380 m), na terenie zdewastowanych, starych zabudowań przypominających „turbazę”.
Upał był jednak niemiłosierny, od którego między innymi spaliliśmy sobie uszy. Szło się bardzo ciężko, ale jakoś pomału posuwaliśmy się do przodu. Na szczęście dzięki odkrytemu terenowi nie mogliśmy narzekać na widoki, które urzekały swoją rozległością.
Po drodze nie udało nam się spotkać żadnego turysty (tak jak dzień wcześniej oraz w dniu następnym). Trochę się dziwiliśmy, gdyż krajobraz Świdowca jest niesamowity i porównać go można do Bieszczad, z tą różnicą, że w tym przypadku połoniną idzie się kilka dni non stop.
Jedynymi ludźmi jakich spotykaliśmy po drodze byli zbieracze jagód, gdyż tych owoców było tutaj pod dostatkiem.
Podążając w kierunku Bliźnicy nie do końca mieliśmy skrystalizowany plan co do miejsca noclegu. Tak się jednak złożyło, że kilka kilometrów przed Bliźnicą zanikła ścieżka, którą podążaliśmy. Z tego powodu postanowiliśmy minąć prawą stroną wyrastający przed nami ostatni pagórek przed właściwym podejściem na Bliźnicę. Okazało się, że był to świetny wybór. Wprawdzie ścieżki nadal nie było, za to trafiliśmy na fantastyczne miejsce noclegowe. Wyszliśmy bowiem na małą platformę widokową, dość płaską, idealną pod rozbicie namiotu, zaopatrzoną w wodę, która spadała metrową kaskadą z wydrążonego pnia drzewa. Po rozbiciu namiotu mogliśmy wziąć solidny prysznic, bez ograniczeń wody i zagrożenia zalania pokoju. Pozostawało napawać się widokami i popijać świeżo zaparzoną kawkę.
Śmiało mogę powiedzieć, że sceneria tego biwaku była chyba najładniejsza z całego wyjazdu.
Po bardzo ciepłej nocy, śniadaniu i zwinięciu obozowiska ruszyliśmy na Bliźnicę. Na szczyt nie prowadził żaden szlak, tak jak z resztą przez cały nasz wyjazd, ani żadna ścieżka. Wyglądające na gładkie zbocza Bliźnicy okazały się bardzo niewygodne do wędrówki. Szliśmy po mniejszych lub większych karpach traw, które wyginały się na wszystkie strony, a to z kolei powodowało zagrożenie skręcenia stawu skokowego. Mimo tych niedogodności po około godzinie od wyjścia na trasę stanęliśmy na głównym wierzchołku Bliźnicy.
Widok z niego był powalający. Morze traw jakie nas otaczało ciągnęło się kilometrami. Z dala widać było mikroskopijne osady ludzkie i doliny rzek. Nie omieszkaliśmy posiedzieć ładnych kilkadziesiąt minut i popodziwiać widoki.
W tym dniu nie mieliśmy wielkich planów co do marszruty. Powoli kończyliśmy górski etap naszego wyjazdu. Po zejściu z Bliźnicy udało nam się trafić na bitą drogę, dzięki której bez problemu przeszliśmy Todiaskę ( 1 764 m), Trojaskę (1 707 m) i Tatarukę (1 710 m).
Krajobraz był niezmienny. Dodatkowo co jakiś czas mijaliśmy pasące się duże stada na wpół dzikich koni.
Po zdobyciu Tataruki ruszyliśmy, znowu „na czuja”, bez drogi, w kierunku Przełęczy Okole (1 208 m), na której planowaliśmy zanocować.
Niestety na przełęczy pojawił się problem, a mianowicie nie było żadnego źródła z wodą, a stojący na przełęczy budynek, prawdopodobnie ichniejszego leśnictwa był pozamykany na cztery spusty.
Nie pozostało nic innego jak ruszyć w kierunku Jasini i trafić po drodze na jedno ze źródeł Cisy, w którym moglibyśmy nabrać wody i się umykać.
Okazja nadarzyła się po przejściu około 3 kilometrów od przełęczy. Znaleźliśmy całkiem wygodne miejsce do rozbicia namiotu, a co ważniejsze obok ciekła woda. Strumień był faktycznie dość mizerny, ale pozwalał na nabranie wody kubkiem do butelki, a po zrobieniu mikroskopijnej tamy nawet na umycie się.
Jeszcze tylko noc i wracamy do cywilizacji.
Obozowisko zwinęliśmy skoro świt mając nadzieję wyjazdu w kierunku polskiej granicy jeszcze tego samego dnia.
Jednak żeby do niej dotrzeć czekało nas kilka etapów wędrówki. W pierwszej kolejności trzeba było ostatecznie zejść z przełęczy w dolinę. Po dojściu do wsi – Czarnej Cisy – udało nam się załatwić podwózkę do Jasini. Jako, że mieliśmy jechać za jakieś czterdzieści minut pozwoliliśmy sobie na kąpiel w rzece. Jak rzesz przyjemnie było się odświeżyć w porządnej, górskiej rzece.
Przed wyjazdem, starą Ładą, uiściliśmy zapłatę, na którą składały się cukierki dla dzieci właściciela Łady i pozostałe kilka paczek papierosów jakie nam jeszcze zostały. W efekcie po kilkunastu minutach jazdy, dość wyboistą drogą dotarliśmy do Jasini.
Pozostało jeszcze znaleźć przystanek autobusowy i pojechać w kierunku Stanisławowa. Okazało się, że nie ma żadnego przystanku, a miejsce zatrzymania autobusu wyznaczał tłum oczekujących ludzi.Tak się szczęśliwie zdarzyło, że po kilkudziesięciu minutach udało nam się wsiąść do autobusu jadącego do Stanisławowa, a stamtąd, po kilku kolejnych godzinach do Przemyśla.
W Przemyślu również szybko złapaliśmy pociąg do Wrocławia, dzięki czemu nad ranem kolejnego dnia, po niespełna 24 godzinach od wyruszenia z obozowiska pod Przełęczą Okole dotarliśmy do domu (przynajmniej część naszej grupy).
Ten pionierski wyjazd na Ukrainę był dla nas bardzo udany. Zrealizowaliśmy studenckie marzenia podróży w Karpaty Wschodnie, a co najważniejsze, jak się później okazało, nie był to nasz ostatni wyjazd na Ukrainę.
Po kilku latach wróciliśmy na Huculszczyznę, w trochę inny rejon i w nieco zmienionym (rozszerzonym składzie), ale to już temat do kolejnego posta.