
Ostatki. Monastyr Studenica czyli serbska Częstochowa – XVII dzień wyprawy.
To był nasz ostatni etap głównej wyprawy po Bałkanach. Miał być przedostatnim, ale tak się złożyło, że na nim zakończyliśmy jazdę, nie licząc kilku kilometrów dojazdowych ze Sremski Karlovci do Grgetek (o tym w kolejnym artykule).
Z początku nic nie wskazywało na jakiekolwiek zmiany w podróży. Po obfitym śniadaniu, które nie wiem jakim sposobem chłopcy upchnęli w swoich żołądkach ruszyliśmy z Raški na trasę w kierunku miejscowości Ušće i dalej do głównej atrakcji dnia czyli pochodzącego z XII w. Monastyru Studenica.

Teren, aż do Ušec był dość płaski, a nawet nieco opadający, więc tempo jazdy było zawrotne. Poza tym nie było atrakcji, które by nas zachęcały do częstych przystanków i jakiegoś nadmiernego używania aparatów fotograficznych. Główna droga, duży ruch samochodowy, nic tylko uciec od tego wszystkiego jak najszybciej.
FILM – FILM- FILM- FILM- FILM- FILM- FILM- FILM- FILM- FILM- FILM- FILM- FILM- FILM
W połowie drogi do Ušec rozdzielamy się z Wojtkiem, który po raz kolejny postanawia posmakować jazdy terenowej. Umawiamy się na spotkanie przy Monastyrze Studenica.
Jadąc do Ušec, wzdłuż linii kolejowej wpadł nam do głowy pomysł na zmodyfikowanie trasy. Jako że oprócz monastyru nic ciekawego miało nas nie spotkać po drodze doszliśmy do wniosku, iż podjedziemy na zwiedzanie monastyru i wrócimy do Ušec, z których pociągiem ruszymy w kierunku Belgradu.


Pomysł był interesujący, jednak nie wykonalny. Okazało się bowiem, że przez Ušće kursują tylko pociągi towarowe, a ruch pasażerski od dawna się nie odbywa.
Cóż było robić? Ruszamy więc bez dalszej zwłoki w stronę monastyru, do którego dojeżdżamy po około godzinie, rozpoczynając ostatni 30-to kilometrowy podjazd wyjazdu. Wkrótce po nas pod monastyr zajeżdża również Wojtek.
Chwila oddechu, uzupełnienie płynów, spinamy rowery i ruszamy na zwiedzanie.



Co do monastyru.
Fantastyczne miejsce, przepiękne detale architektoniczne, średniowieczne, bardzo dobrze zachowane freski i świadkowie najstarszej historii Serbii na wyciągnięcie ręki zamknięci w misternie wykonanych sarkofagach.



W monastyrze oprócz zwiedzania (niestety wewnątrz obowiązuje zakaz fotografowania) udaje nam się również przeczekać ulewę, która ciągnęła za nami od jakiegoś czasu.

Po zwiedzaniu zaliczamy w przyklasztornej restauracji małą przekąskę, czyli zupę typu “fasolowa” z kawałkami boczku. Trzeba przyznać, że zupy na Bałkanach są naprawdę smaczne i dość sycące.
W trakcie posiłku ponownie rodzi się pomysł skrócenia jazdy. W zasadzie wszystko co było do zaliczenia jeśli chodzi o atrakcje wyjazdu widzieliśmy. Pozostało nam dojechać do linii kolejowej prowadzącej do Belgradu i dalej do Sremski Karlovci.
Dlatego też decydujemy się na przedłużenie dzisiejszego etapu o odcinek z Ivanjicy do Požegi, z której mamy już pociąg do Belgradu,odpuszczając sobie zakończenie wyprawy w Užicach. W efekcie przejeżdżamy w tym dniu 127 km zamiast planowanych wstępnie 85 km.

Dalsza trasa, z mozolnym podjazdem mija nam bez większych historii, oprócz dokarmiania przygodnie spotkanego psa i, tutaj niespodzianka, kapcia złapanego przez Mariusza. Trochę czujemy się jak w Bieszczadach przejeżdżając koło czynnych retort, w których wypalany jest węgiel drzewny.



Szczyt wzniesienia robimy już na oparach. Może to świadomość ostatniego, tak dużego podjazdu na wyprawie, albo ogólne zmęczenie wyprawą spowodowały, że na górę ledwo się wtoczyliśmy.
Humor odzyskujemy zaraz potem, gdyż czeka nas 55 kilometrów zjazdu do Požegi.
Mkniemy z zawrotną prędkością przekraczającą niejednokrotnie 60 km/h i zatrzymujemy się dopiero po 15 – tu kilometrach na stacji benzynowej w Ivanjicy. Musimy dopompować koło w rowerze Mariusza i uzupełnić płyny, więc załatwiamy przysłowiowe dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Lecimy dalej w dość mocnym tempie, nierzadko z prędkością ponad 30 km/h. Wszystko dzięki Mariuszowi, który wziął na siebie prowadzenie i utrzymywanie tempa. Jednak pech Mariusza w tym dniu nie opuszcza. Po raz drugi, tym razem na 10 km przed metą, łamie szprychę w tylnym kole.
Ta awaria trochę nas spowolniła, jednak nie na tyle żeby jakoś stracić zbyt dużo na tempie jazdy. Tak więc, mimo wszystko, dość szybko jedziemy wśród mijanych dość dużych plantacji malin, co pozwala nam dotrzeć do Požegi około godziny 17:00.

Jeszcze tylko załatwienie noclegu, jakaś obiadokolacja i udajemy się na spoczynek. Jutro wczesna pobudka i powrót przez Belgrad do Grgetek.

