
Ćiro. A cóż to takiego? – Dzień VIII wyprawy.
Mostar budzi nas przepięknym, słonecznym, ale wietrznym porankiem. Jak przed laty Pani Fiketa pyta czy zrobić kawę, czy na śniadanie może być omlet? Kilka chwil i delektujemy się przepysznym ciemnym płynem parzonym na turecką modę w miedzianym kaganku. Omlet i dodatki smakują również przednio.

Niestety po śniadaniu czas opuścić gościnne progi Hostelu Bojo. Końcowe dopakowania, wspólna fotografia z gospodarzami, naszym współlokatorem Peterem i ruszamy na trasę. Ciekawi nas kierunek wiatru, gdyż wieje dość mocno i przy tym upale jaki panuje tutaj w ciągu dnia wiatr od czoła byłby prawdziwym utrapieniem.

Na szczęście po wykręceniu ze starówki i obraniu właściwego kierunku jazdy wieje w plecy. Fantastycznie. Czujemy się jakbyśmy jechali na rowerach elektrycznych.

Jeszcze w Mostarze wjeżdżamy na Ćiro. Pora więc rozwiązać tytułową zagadkę.
Ćiro to nic innego jak jedna z najdłuższych zwartych ścieżek rowerowych na Bałkanach, na pewno najdłuższa w Bośni i Hercegowinie, podobna do Parenzany znajdującej się na Półwyspie Istria, biegnąca z Mostaru do Dubrovnika (z odgałęzieniem do Trebinje).
Jednak zanim doszło do wytyczenia tej ścieżki Ćiro była linią kolejową jak się zowie. Zabytkowa kolejka wąskotorowa biegła z Mostaru wzdłuż rzeki Neretwy, przez Čapljinę, Popovo polje, Ravno przekraczając koło Ivanicy granicę z Chorwacją i kończyła się w Dubrowniku. Budowa kolei rozpoczęła się w 1898 roku, a zakończyła w 1901 roku. Kolejka ta była fragmentem całej sieci wąskotorowych (szerokość torów to 76 cm) tras kolejowych budowanych na przełomie XIX i XX wieku przez monarchię austro-węgierską.
Ćiro przebiega głównie przez tereny wiejskie i jest przystosowana zarówno dla rowerów szosowych, jak i górskich, z odcinkami zarówno asfaltowymi (większość trasy) jak i terenowymi. Jadąc nią zaliczamy kilka ciekawych, dawnych, kolejowych wiaduktów i tuneli. Trasa jest w większości płaska i tylko na odcinku od Dračeva do Hutova jest dłuższy podjazd, gdzie trasa wspina się na ok. 400 m n.p.m. Na całej trasie między Mostarem, a Dubrownikiem jest bardzo ograniczona ilość sklepów i restauracji dlatego należy pamiętać o zabraniu zapasów zarówno picia jak i jedzenia.
FILM! FILM!FILM!FILM!FILM!FILM!FILM!FILM!FILM!FILM!FILM!FILM!FILM!FILM!FILM!FILM!FILM!FILM!
Faktycznie za Mostarem ruch samochodowy praktycznie zamarł, mimo iż poruszaliśmy się drogami publicznymi, wąskimi, trochę zapomnianymi przez Boga i ludzi, jednak dość dobrze utrzymanymi, bez dziur i poprzecznych garbów.

Dzięki dość mocno wiejącemu wiatrowi w plecy szybko dojeżdżamy do jednego z ładniejszych miejsc trasy czyli zbiegu rzek Buny i Neretwy z charakterystycznymi małymi kaskadami, ciągnącymi się na odcinku ok. 1 km, tworzącymi się w chyba torfowym podłożu brzegów. Nie omieszkaliśmy stanąć w tym miejscu i cyknąć kilku fotek. Wszak zbyt prędko się tu znowu nie pojawimy.
Jedziemy dalej cały czas wzdłuż Neretwy i współczesnej linii kolejowej, wśród pojawiających się co jakiś czas małych, zadbanych wiosek, chociaż sprawiających wrażenie wyludnionych. Spotkać człowieka w tym miejscu to duża sztuka.


Pierwszy dłuższy postój, nie licząc krótkiego pobytu pod sklepem za Mostarem, robimy w chyba największej miejscowości między skrajnymi miastami trasy (Mostarem i Dubrownikiem) – Čapljinie. Docieramy do niego na raty. W pierwszej kolejności ja z Wojtkiem. Po kilku minutach dołącza do nas Mariusz. Lądujemy w jednej z pierwszych kawiarenek, w której zamawiamy po kawie i czymś zimnym siadając w cieniu kawiarnianego ogródka obok zaparkowanych wzdłuż budynku naszych rowerów.
Te rowery okazały się asumptem do poznania Stany, mieszkanki Čapljiny, trochę nawiedzonej aktywistki, która pracowała przy projekcie finansowanym ze środków UE dotyczącym przystosowania dawnej kolei wąskotorowej do potrzeb ścieżki rowerowej Ćiro.

Stana długo opowiadała zarówno o historii linii kolejowej jak i o atrakcjach oraz udogodnieniach, które czekają na nas w trakcie jazdy.
Po kilku minutach rozmowy udało nam się pożegnać, a nie było to łatwe i ruszyć ponownie na trasę, która pokonując kilka dawnych wiaduktów kolejowych doprowadziła nas na rozstaje. Stanęliśmy przed dylematem czy jechać dalej drogą asfaltową czy ruszyć odcinkiem szutrowym. Stanęło na szutrze.

Nie wiem czy był to najlepszy wybór bo w efekcie końcowym przebrnęliśmy 15 – kilometrową “drogą przez mękę” po kamienistych pozostałościach linii kolejowej co nas potwornie umordowało. Jedyną wartością dodaną tego odcinka trasy były pojawiające się dość obficie wiadukty i zasiedlone przez stada nietoperzy tunele. Przejazd 15 km zajął nam 3 godziny, kiedy to dotarliśmy do Hutova, wsi, w której miał być, zgodnie ze słowami Stany, ostatni sklep na trasie.







Wcześniej jednak rozdzieliliśmy się z Mariuszem, który zrezygnował z jazdy po kamieniach i postanowił zawrócić powracając na asfaltowy wariant trasy. Umówiliśmy się, że będziemy na siebie czekać w Hutowie pod sklepem.
Okazało się, że Stana mijała się trochę z prawdą. W Hutowie nie było żadnego sklepu, jak i w dalszej części trasy żadnych miejsc do rozbicia namiotu jak nas zapewniała (nie wiem skąd czerpała wiedzę w tym zakresie). Nie wiedzieliśmy więc jak się spotkać z Mariuszem. Jedynym punktem orientacyjnym okazała się knajpa, na którą skierowaliśmy Mariusza. Na szczęście trafił.

Po nawodnieniu się w miejscowym barze, naprawie jednej dziurawej dętki, ruszyliśmy na ostatnie 25 km trasy w tym dniu.
Naszym celem było Ravno, mała wioska położona mniej więcej w połowie Ćiro i choć droga prowadziła do niej po płaskim jechało nam się dość ciężko. Byliśmy mocno zmęczeni wcześniejszym odcinkiem trialowym, a i Mariusz miał “trochę” pod górkę na wariancie asfaltowym trasy.

Trochę obawialiśmy się o jakość trasy, gdyż z mapy wynikało, że część drogi będzie kamienista, jednak nikomu z nas nie chciało się przewalać przez grzbiet, z około 200 – metrowym podjazdem. Woleliśmy objechać górę dookoła, nawet po kamieniach. Asfalt prowadził jednak do samego Ravna, więc zaoszczędziliśmy sobie niepotrzebnego trudu podjazdu.
Po drodze nie było jakiś wielkich atrakcji, jednak jedna rzecz przykuła naszą uwagę. Kilkukilometrowy odcinek drogi między Velja Meda, a Ravnem był częściowo zaminowany, a przynajmniej pobocza, o czym świadczyły umieszczone w krzakach tabliczki.

Przezornie nie zbaczaliśmy z drogi i szczęśliwie dotarliśmy do budynku dawnej stacji kolejowej w Ravnie, w którym mieści się obecnie 4-ro gwiazdkowy hotel – jak wynikało z zawieszonej na nim tabliczki przyjazny dla rowerzystów.
Z głupia frant zapytaliśmy o cenę noclegów, jednak 120 Euro na nas trzech to było stanowczo za dużo.

Zaczęliśmy więc szukać we wsi jakiejś innej alternatywy do spania. Początkowo, jeszcze w trakcie planowania wyprawy narzucał się nam nocleg w namiocie nad rzeką. Rzeka jednak okazała się obetonowanym, brudnym kanałem bez możliwości rozbicia namiotu, o kąpieli nie wspominając.
Miejscowi na nasze pytania dotyczące noclegu, możliwości rozbicia namiotu rozkładali bezradnie ręce. Sugerowali jazdę w jedną czy drugą stronę. A to na jakieś boisko za górką, a to w miejsce położone gdzieś za hotelem.
Mapka trasy:
Postanowiliśmy więc wrócić do hotelu i rozpocząć na nowo negocjacje z kierownikiem. Po kilku kolejnych zdaniach z jego ust padło w końcu pytanie czy mamy namioty, a jeśli tak to czy chcemy spać na przyhotelowym trawniku. Naszej radości nie było końca, wszak o tym marzyliśmy.


Nie trwało zbyt długo jak nasze namioty już stały, obiad gotował się na kuchence, a my uskutecznialiśmy toaletę w umywalce. Szef ubolewał, że niestety nie ma dla nas osobnej łazienki, jednak był to najmniejszy problem.
Wieczór w tym dniu był cudowny. Wiatr całkowicie ucichł, temperatura spadła, więc można było delektować się zarówno ciszą i spokojem jak i miejscowym białym winem, którego wypiliśmy „kilka” kieliszków biesiadując długo po zamknięciu restauracji.

To był jeden z najfajniejszych dni jazdy, a na pewno najciekawszy na dziko nocleg wyjazdu. Cóż więcej trzeba do szczęścia.

