Mostar na horyzoncie – Dzień VII wyprawy.
Ten dzień miał być pewną nagrodą za trudy ciężkich dni jazdy, głównie po górach Durmitoru, niejednokrotnie w rzęsistym deszczu, czasami w upiornym upale.
Roztaczała się przed nami perspektywa 50 km pedałowania po płaskim terenie, 10 km podjazdu i 36 km zjazdu.
Dzień zaczęliśmy od śniadania, na które składał się klasycznie burek z jogurtem, spożywanego trochę nieświadomie pod pomnikiem serbskich ofiar wojny na Bałkanach z lat 90-tych minionego wieku. Po prostu przy pomniku była jedyna zacieniona ławka w okolicy.
Oprócz samego pomnika tuż obok znajdowała się rzeźbiona, otwarta księga ze złotymi myślami “rzeźnika z Srebrenicy” – generała Ratko Mladicia.
Widać miejscowi Serbowie inaczej oceniają jego “dokonania” niż cały cywilizowany świat. Dla Serbów niestety pozostaje on po prostu bohaterem.
Mimo wszystko było to dla mnie zaskoczenie. Jakoś nie mogę sobie uzmysłowić jak można żyć w jednym kraju z sąsiadami Bośniakami, składać hołdy mordercy wiedząc co zrobił, a Państwo bośniackie akceptuje takie zachowanie, nawet jeśli jesteśmy w serbskiej części Bośni.
Po tych moralnych rozterkach i zjedzeniu śniadania przed godziną 9 – tą ruszamy na trasę.
Dystans szybko umyka, gdyż jedziemy praktycznie jak po stole przedzierając się między wzgórzami, które czasami jednak się “marszczą” i trzeba trochę podjeżdżać. Nie powiem. te krótkie podjazdy trochę nas zmęczyły, ale generalnie jakiejś wielkiej krzywdy nam nie zrobiły.
Pierwsze 40 kilometrów za nami. Mała, wiejska kawiarenka na trasie zachęca do wypicia kawy, dodatkowo oferując sporo cienia pod zadaszeniem, więc zajeżdżamy na popas. Nie jesteśmy tam sami. Mimo, że jest dość wczesna godzina panowie ze wsi dziarsko popijają rakiję rzadko się do siebie odzywając.
Po kawie dojeżdżamy do większego miasteczka na trasie – Nevesinje, w którym postanawiamy się nawodnić robiąc “mokre” zakupy w sklepie typu “Biedronka”. Przez chwilę analizujemy dalszą trasę, co nas czeka na spodziewanym, kilku kilometrowym podjeździe.
Okazuje się, że nie jest tak strasznie. Mimo, że od ruszenia spod sklepu teren cały czas się wznosi jazdę urozmaicają nam dość wypłaszczone serpentyny. Dodatkowo dość długie odcinki drogi są zacienione, więc upał aż tak bardzo nam nie doskwiera.
Po osiągnięciu szczytu wzniesienia jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmienia się całkowicie klimat oraz krajobraz.
Znikają sosny i dęby, a w ich miejsce, początkowo nieśmiało, a potem z całym impetem wdzierają się drzewa oliwne, figowce i kwitnące właśnie granaty. Temperatura dość znacznie idzie w górę, w efekcie czego nawet na zjeździe z przełęczy jest bardzo gorąco.
Szybko połykamy kolejne kilometry i tuż przed Mostarem skręcamy na mocno reklamowaną wioskę Blagaj, gdzie odwiedzamy XV – wieczny, muzułmański klasztor derwiszów.
Subiektywnie rzecz ujmując najgorzej wydane 15 (5 od osoby) Euro wyjazdu. Dojeżdżając w to miejsce należy mieć na uwadze, iż co do zasady klasztor jest atrakcją dla muzułmanów, a nie dla pozostałych nacji. Mimo pięknej bryły i położenia pod skalną granią, nad brzegiem górskiej rzeki Bumy klasztor ma przede wszystkim modlitewny charakter. W jego wnętrzach nie ma spektakularnych eksponatów, a w wielu pomieszczeniach odprawiane są modły, przez co nie chcąc przeszkadzać człowiek się wycofuje i całe zwiedzanie kończy się po kilku minutach. Osobiście odradzam wejścia do środka. Otoczenie klasztoru jest za to mocno skomercjalizowane poprzez naćkanie restauracjami i straganami z pamiątkami.
Jak to mawia mój kolega byłem w tym miejscu trzy razy: pierwszy, ostatni i nigdy więcej.
Kończymy nasz krótki pobyt w Blagaju i ruszamy w kierunku Mostaru. Jeszcze tylko 10 kilometrów jazdy w upale i niestety porywistym wietrze wiejącym od czoła i dojeżdżamy na miejsce.
Mapka przejazdu poniżej.
Co można powiedzieć o Mostarze? To mój powrót do tego wspaniałego miejsca po kilku latach przerwy. Pewne rzeczy się nie zmieniły. Śpimy w tym samym miejscu co wówczas – hostelu Bojo (szczerze polecam) zarządzanym nadal przez Panią Fiketę i jej syna Salego.
Sam Mostar fizycznie również się nie zmienił. Te same zabytki, woda w Neretwie nadal zielono – błękitna, ostrzelane w trakcie wojny, nie wyremontowane budynki, te same kawiarnie, restauracje, stragany i sklepiki z pamiątkami, chłopcy skaczący ze starego mostu do rzeki, mnóstwo turystów.
Coś się jednak zmieniło, a mianowicie klimat miasta, a przynajmniej starówki. Zdecydowanie spotyka się więcej muzułmanów, w tym pań ubranych w burki, abaje czy hidżaby, charakterystyczne stroje muzułmanek. Trochę wróciłem pamięcią do naszej poprzedniej wyprawy do Maroka, chociaż tam ubiór kobiet był dla nas na tyle powszechny, że nie zwracaliśmy na niego zbytniej uwagi.
Mimo obecnej na starówce dużej komercji Mostar czaruje. Klimat miasta, zabytki, wąskie uliczki, wielokulturowość rdzennych mieszkańców i swoista mieszanka narodowościowa turystów zachęcają do zasiadu w restauracji czy nad brzegiem Neretwy i do obserwacji, wsłuchania się w życie miasta z nawoływaniem muezinów do modlitwy włącznie.
Po ładnych kilku godzinach spędzonych na mieście ruszamy w stronę hostelu. Jeszcze tylko małe zakupy, jakieś piwo i wino na wieczór, drobiazgi na kolejny dzień jazdy, owoce. Wracamy do hostelu.
W progu wita nas Peter. Przemiły Irlandczyk, trochę tramp, trochę klasyczny komercyjny turysta. Spędzamy wspólnie cały wieczór na długiej rozmowie na temat naszej wyprawy, planów, problemów współczesnego świata, w tym na temat wojny w Ukrainie.
Mariusz wymienia z Peterem numery telefonów dzięki czemu do dzisiaj ma z nim kontakt. Nie wiem czy to pod naszym wpływem, ale Peter przesiadł się nawet na rower.
W tej miłej atmosferze zastaje nas późny wieczór, a w zasadzie noc. Niestety trzeba się kłaść i zbierać siły na kolejne dni jazdy, tym bardziej że czeka na nas Ciro. Co to takiego? Dowiecie się w kolejnym odcinku.