Nowy Sad lipą pachnący czyli witajcie Bałkany – prolog.
Tytuł zobowiązuje, ale o tym za chwilę. Zanim nasz zmysł zapachu został połechtany musiało się wydarzyć coś wcześniej, jak chociażby planowanie wyprawy czy dojazd na miejsce, ale wszystko po kolei.
Po stosunkowo krótkich przygotowaniach, bo zaledwie trzymiesięcznych, udało nam się zmontować trzyosobową ekipę na w zasadzie górski przejazd po Bałkanach, ekipę wydawałoby się przypadkową, bo w tym składzie (Mariusz, Wojtek, Paweł) jechaliśmy po raz pierwszy, ale czasem w przypadkowości tkwi sukces.
Był to swoisty substytut w stosunku do przełożonej ze względów bezpieczeństwa wyprawy w Pamir, w który nie wiem czy w ogóle się wybierzemy. Wiadomości z tego rejonu nie napawają optymizmem, szczególnie pod kątem bezpieczeństwa.
Ale do rzeczy.
Ruszamy z Wrocławia wczesnym rankiem w sobotę 04.06.2022 r. do Nowego Sadu w Serbii, w którym bez przeszkód, korków na autostradzie, żmudnych odpraw granicznych, meldujemy się ok. godziny 18:00.
Wita nas znajomy Mariusza Bogdan. Przesympatyczny, emerytowany profesor Uniwersytetu w Nowym Sadzie. Lądujemy w mieszkaniu Bogdana i jego żony Liliany i na dzień dobry wznosimy symboliczny toast za spotkanie równie symbolicznym kieliszeczkiem rakiji.
Uczta zaserwowana nam przez gospodarzy wydaje się nie mieć końca, jednak powoduje konieczność ruszenia się. Postanawiamy więc zrealizować nocne zwiedzanie Nowego Sadu.
Nie za wiele widzimy gdyż jest już ciemno. Szybko przemieszczamy się wzdłuż ruchliwej ulicy w klimacie lat 80-tych minionego stulecia i po kilkudziesięciu minutach docieramy w rejon “nowosadzkiej” starówki.
Może zabytków nie ma tu zbyt wiele, jednak mniejszych, czy większych lokali sporo.
Wydaje się, że dopiero wieczorem miasto łapie oddech od powszechnego upału i zaczyna żyć. Knajpki wypełnione są po brzegi, z których wydobywa się muzyka, a piwo i wino leje się strumieniami.
Zatrzymujemy się przy jednej z nich, gasimy szybko pragnienie i ruszamy dalej. Kolejna knajpka i kolejne małe “piwko” w atmosferze letniego luzu i zapachu lipy, wszak jesteśmy w pubie “Pod Lipą”.
Co do tytułowej lipy. Nie wiem czy to przypadek, czy też nasadzenia lipy w Nowym Sadzie są tak liczne, ale pachnie nią wszędzie, a intensywność zapachu jest piorunująca. Myślę, że zapach lipy na lata pozostanie w mojej pamięci i jednoznacznie będzie się kojarzył z Nowym Sadem.
Po krótkim spacerze trzeba było jednak udać się na na odpoczynek, tym bardziej, że nasz gospodarz przygotował nam bogaty program zwiedzania Nowego Sadu w dniu następnym.
Po dość ciężkiej, upalnej nocy i obfitym śniadaniu ruszamy w miasto. Mimo, że wszędzie jest stosunkowo blisko, nasz gospodarz upiera się, żeby obwieźć nas swoją leciwą “temprą” po mieście. Ruszamy więc w bój samochodem, którego wnętrze nie różni się niczym od wnętrza piekarnika. Ale co tam. Jakoś damy radę.
Na pierwszy ogień idzie starówka, którą pobieżnie zaliczyliśmy dnia wczorajszego.
Kościół katolicki, w którym nabożeństwa odbywają się w kilku językach, w tym po węgiersku, szereg mniejszych i większych cerkiewek oraz pobrzeże Dunaju na pewno warte są odwiedzenia.
Ciekawostką jest katolicyzm części mieszkańców, w tak prawosławnym kraju jakim jest Serbia, jednak należy pamiętać, że jestesmy w Wojwodinie, krainie, która jeszcze przed zakończeniem I-szej Wojny Światowej wchodziła w skład królestwa węgierskiego, na wskroś katolickiego.
Jednak perełką Nowego Sadu, chociaż bardziej powinienem powiedzieć Petrovaradina, jest XVIII – wieczna twierdza Petrovaradin, położona na drugim brzegu Dunaju w miasteczku o tej samej nazwie.
Wydaje się, że twierdza w tym miejscu była “od zawsze”, na przemian w rękach Habsburgów i Imperium Osmańskiego. Swój obecny kształt zawdzięcza jednak francuskiemu architektowi Sabastianowi Le Prestre de Vauban, który był autorem projektu jej przebudowy, zakończonej grubo po jego śmierci bo w roku 1780. Podczas Wiosny Ludów twierdzę zdobyli powstańcy węgierscy. Po długich walkach ostatecznie 6 września 1849 roku powstańcy zostali zmuszeni do poddania się. W 1918 roku twierdza wraz z miastem została częścią Jugosławii.
Po zaliczeniu tych wszystkich miejsc powoli kierowaliśmy się do naszej “kwartiry” na obiad przygotowany przez żonę i córkę Bogdana.
Znowu długi zasiad, tym razem zakończony degustacją wina z winnicy Bogdana z Grgetek, maleńkiej wioski położonej nieopodal Nowego sadu, w Parku Narodowym Fruska Gora.
Sam Grgetek i jego okolica jest w pewnym sensie zagłębiem winiarskim podobnym do rejonu Melnika w Bułgarii.
Mnóstwo winnic, piwniczek winnych, przepiękna, pokryta wzgórzami okolica oraz mnogość średniowiecznych monastyrów przyciągają rzesze turystów oraz mieszkańców Nowego Sadu.
W Grgetek lądujemy w kolejnym dniu, gdzie zostawiamy nasz samochód i z którego wyruszamy rowerami do Belgradu, zwiedzanie okolicy pozostawiając na później.
Krótkie przepakowanie sakw, pożegnanie z gospodarzami i wyruszamy na trasę. Belgrad już czeka.
Start był w zasadzie dość ostry. Szybko skończył się asfalt i trzeba było trochę popchać rowery wijącymi się, kamienistymi ścieżkami, ale jak już konkretnie ruszyliśmy jazdy nie było końca, tym bardziej że dominowała tendencja zjazdowa.
Co ciekawe na trasie spotkaliśmy dość sporo “sakwiarzy”, głównie z Francji tak jak my przemierzających Bałkany na rowerach w mniejszych czy większych grupkach. W trakcie krótkich rozmów wymieniamy się doświadczeniami i słyszymy słowa podziwu na wieść, że udajemy się w bałkańskie góry, które dla wielu są zbyt trudne na jazdę rowerem.
Nasza bieżąca trasa w dużej mierze biegnie po naddunajskim szlaku rowerowym R-6, który naddunajski był do samego Belgradu trochę na wyrost. Przejeżdżamy w dobrym tempie przez uśpione serbskie wioski, które nie mają zbyt wiele do zaoferowania długo nie widząc Dunaju. Okazja nadarza się ok. 30 km przed Belgradem, kiedy to zbaczając nieco z drogi lądujemy na brudnej, piaszczystej plaży w Stari Banovci.
Od tego miejsca jazda R-6 jest już niestety niezbyt przyjemna.
Poniżej mapka trasy naszego przejazdu.
Ruch samochodowy jest bardzo duży, praktycznie aż do Belgradu, w którym zyskuje jeszcze na natężeniu. Odetchnęliśmy z ulgą kiedy mogliśmy w końcu zjechać na deptak pieszo-rowerowy prowadzący do naszego miejsca noclegowego, hostelu/domu na wodzie GrunHause, zacumowanego u brzegu Dunaju.
Trzeba przyznać, że oprócz naszego hostelu, takich pensjonacików czy kafejek na wodzie jest w tej okolicy dość sporo.
Po “zalogowaniu” się w hostelu i szybkim prysznicu ruszamy na zwiedzanie Belgradu.
Niestety Belgrad “d… nie urywa”. Miasto sprawia wrażenie betonowego molocha i kilka cerkwi rozrzuconych po mieście, deptak na ul. Kniazia Michała, czy położona u ujścia Sawy do Dunaju twierdza Kelemegdan nie zmieniają negatywnego obrazu tego miasta.
Zaliczyliśmy więc szybko tych kilka atrakcji, wypiliśmy po kuflu zimnego piwa i wróciliśmy do hostelu.
Jeszcze tylko mała, sympatyczna nasiadówka na tarasie naszej barki zakończona ciekawym zachodem słońca i kończymy dzień. Jutro kończą się żarty i zaczynamy zdobywać bałkańskie góry.